09 lutego 2010, 13:22
Okropny film. Obok “Bękartów Wojny” Quentina Tarantino najgorsze dla mnie doświadczenie filmowe ostatniego roku. Nakręcił je Australijczyk John Hillcoat, który wcześniej zrobił „The Proposition” według scenariusza Nicka Cave’a, który też nie dało się oglądać. Chociaż tamten film to był teoretycznie western, a ten to coś teoretycznie z pogranicza science-fiction rzecz wygląda dokładnie tak samo. To znaczy jest nudna, ponura, umorusana w błocie, chwilami obrzydliwa i całkowicie niestrawna.
W niedalekiej przyszłości Ziemię nawiedza nie do końca jasny kataklizm, który powoduje, że giną zwierzęta, a drzewa usychają. Ludzie są zmuszeni walczyć o przeżycie, a rozpaczliwy brak jedzenia zmusza ich do porzucenia jakichkolwiek humanitarnych odruchów. Świat jest opanowany przez bandy kanibali. Nieliczni ocaleni wędrują na południe, gdzie ma być cieplej, marząc choćby o karmie dla psów i broniąc się przed perspektywą bycia zjedzonym. Wielu popełnia samobójstwo, zabijając siebie i własne dzieci.
Trudno zrozumieć jakie motywy stoją za chęcią nakręcenia czegoś takiego. Do ukazania wizji świata tak zdegradowanego. Czy nie ma w świecie realnym, istniejącym tematów godnych pokazania? Skąd pomysł, by wymyślać jakiś nowy koszmar? Sceny z żywiącymi się ludzkim mięsem mordercami przypominają horrory w stylu „Masakra Teksańską Piłą Łańcuchową”. Po podłodze walają się odcięte członki. Słychać rozpaczliwe krzyki mordowanych. Panuje wszechogarniający obłęd. Ludzie są brzydcy, brudni, odziani w łachmany i wszyscy bez wyjątku mają popsute zęby.
Z tego potoku okropności reżyser usiłuje uratować jakąś cząstkę człowieczeństwa. Sensem jego filmu jest stwierdzenie, że nawet w warunkach takiego upadku trzeba zachować to, co jest kwintesencją naszej kultury, czyli pomaganie słabszym, dzielenie się tym co mamy, współczucie. Tyle że w tym wypadku nie jest to wiarygodne. Ogrom nieszczęścia pokazany tutaj jest zbyt wielki, zbyt paraliżujący. Nie da się pozostać człowiekiem jednocześnie uciekając przed zębami oszalałych kanibali.
Jest to zagadnienie poruszane przez tych, którzy przeżyli Holokaust. Czyli prawdziwy horror, a nie taki wymyślony przez pogrążonego w depresji filmowca wychowanego w społeczeństwie dobrobytu. Konkluzja tych analiz jest zawsze taka sama. Po przekroczeniu pewnego poziomu bestialstwa każda wiara ulega załamaniu. Cierpienie nie uszlachetnia człowieka. Obserwowanie zła jest doświadczeniem niszczącym nas, a nie testem, po zaliczeniu którego możemy pozostać sobą. Gdy więc na końcu filmu obserwujemy swego rodzaju happy end, czy też gdy pojawia się światło w tunelu, możliwość ratunku i przetrwania, nie czujemy wcale ulgi. Myślimy o tych zjedzonych i tych, którzy wciąż są zjadani. Sytuacja, w której nie możemy im pomóc jest rodzajem najgłębszej klęski. I żaden tryumf nie jest w stanie tej klęski zmazać. Jaki jest więc sens w tym, by się uratować? Albo trzymać kciuki za tego, który się uratować próbuje?
Nie sposób też nie wytknąć fabule licznych niedociągnięć. Wiele decyzji, podejmowanych przez bohaterów nie ma żadnego sensu. Matka zabijająca się, pozostawiając męża z dzieckiem. Rodzina, podążająca śladem dwójki bohaterów, ale ujawniająca się dopiero na samym końcu, zamiast pomóc im wcześniej. Akcja rozwija się w żółwim tempie. Dialogi nie wnoszą niczego do naszej wiedzy o przeżyciach bohaterów. Może tylko w scenie z Robertem Duvallem mamy wrażenie, że oglądamy coś głębokiego. Reszta to mieszanina taniego melodramatu o miłości i poświęceniu z elementami horroru. Nic nie jest do końca wyjaśnione. Np. co było w ogóle przyczyną kataklizmu.
Nie wiadomo w jaki sposób reżyserowi udało się namówić do zagrania w tym filmie tylu wybitnych aktorów. Można zrozumieć tylko występ Guya Pearce, który i wcześniej grał u Hillcoata. To świetny aktor, obdarzony charyzmą, uwielbiający eksperymenty i fizyczne transformacje. Szkoda że tym razem dostał tylko epizod. Viggo Mortensen strasznie schudł do roli, ale niepotrzebnie, bo poza tym niewiele ma tu do grania. Charlize Theron ma tylko ładnie wyglądać i płakać. W ogóle sprawia wrażenie jakby ją przenieśli z zupełnie innego filmu. Tylko Robert Duvall w niewielkiej roli 90-letniego żebraka pokazuje klasę. I tylko on ma tu coś ciekawego do powiedzenia. Szkoda że kamera nie podążyła za nim. Może mielibyśmy do czynienia z czymś głębszym i bardziej godnym uwagi.