Archiwum 08 lutego 2010


Sputnik Sweetheart (1999, Haruki Murakami)...
Autor: leppus_28
08 lutego 2010, 09:50

Haruki Murakami to jedyny geniusz współczesnej literatury. Ale nawet geniuszom zdarza się potknąć. A co gorsza z czasem strywializować. Twórczość Murakamiego podzielić można na kilka wyraźnych części. Najbardziej oryginalną stanowią wielowątkowe maskarady, utrzymane na granicy jawy i snu. Powieści takie jak „Przygoda z Owcą”, „Kronika Ptaka Nakręcacza”, czy nieco słabsza, ale podobnie zbudowana „Kafka nad Morzem”. Są to cudowne dziwactwa, jedyne w swoim rodzaju medytacje nad miejscem człowieka we wszechświecie. Wypełnione ślepymi uliczkami i tropami, które nigdzie nie prowadzą. Gorszą częścią są powieści o miłości, takie jak choćby „Norwegian Wood”. Dla miłośników pisarstwa tego autora są rozczarowujące, bo zbyt mało w nich owego zadziwiającego ekscentryzmu, nieskrępowanej niczym, żywej wyobraźni. Ostatnia powieść tego pisarza, „Przed Zmierzchem” jest swego rodzaju konsensusem. Niby to opowieść o miłości, ale w tle znajdujemy wiele elementów tego, co stanowi o wyjątkowości autora. Trochę snu i mnóstwo niedopowiedzeń.

            „Sputnik Sweetheart” to z kolei książka, która się nie udała. Jest ona przejawem wyczerpywania się pewnego podejścia do pisarstwa, które doprowadził Murakami do perfekcji w pierwszej części „Kroniki Ptaka Nakręcacza”. Pozornie wszystko jest tu wymyślone bez zarzutu. Motyw zniknięcia dziewczyny, znany z wielu dzieł postmodernistycznych, zwłaszcza z Antonioniego, jest jakby stworzony dla Japończyka. Stanowi dobry punkt wyjścia. Także wyjaśnienie zagadki wydaje się być wręcz kwintesencją jego twórczości i podejścia do świata. Wszystkie potrzebne elementy zostały tu umieszczone tak jak należy. Mamy mroczną tajemnicę z przeszłości i temat seksualnej blokady, jeden z ulubionych u Murakamiego. Ale tym razem to wszystko razem nie działa. Wydaje się sztuczne, wymyślone. Pozostała maszyneria, ale duch, magia, uleciały.

            Być może problem polega tu właśnie na tym, że klocki te zostały ułożone zbyt dokładnie. Książka jest przemyślana, ale przemyślana niejako za bardzo. Nie pozostawiono w niej miejsca, by mogła swobodnie oddychać. Poszczególne elementy za bardzo przywierają do siebie. A może po prostu użyte motywy straciły już swoją moc. Bo znamy je z poprzednich powieści autora i nie robią na nas takiego wrażenia. Największą wadą książki są postacie. Papierowe, nieciekawe, martwe. Bohater, mężczyzna, pozbawiony jest jakichkolwiek cech i właściwości. Główną osobą dramatu powinna być młoda dziewczyna, buntowniczka, ale nie wzbudza ona w nas jakichkolwiek emocji. Także druga postać kobieca, dopełniająca swoisty uczuciowy trójkąt, nie wydaje się specjalnie ciekawa. Brakuje tu czegoś przykuwającego uwagę. Ożywiającego to, co obserwujemy.

            Interesująca jest sama fabuła, sam pomysł, ale tylko na poziomie chłodnej intelektualnej analizy. Rzecz sprowadza się do istnienia dwóch światów równoległych. Jednym światem jest to, co widzimy na co dzień. Zwyczajne życie, które nigdy nas nigdzie nie zaprowadzi. W którym nie jesteśmy w stanie osiągnąć tego, co naprawdę chcemy. Bohater całymi latami pożąda dziewczyny, ale nie może jej mieć, bo ta go nie kocha. Kocha za to dojrzałą kobietę, która jednak nie jest zdolna by kogokolwiek obdarzyć miłością. Jedyną ucieczką przed tym niemożliwym do rozplątania węzłem jest przejście, niczym Alicja w Krainie Czarów, przez niewidzialne lustro. Zniknięcie. Przy czym rolę lustra pełni u Murakamiego seksualność, a głównym motorem owego przejścia są seksualne obsesje. Przekroczenie bariery może się odbyć na kilka sposobów. Najbardziej pożądane jest przeniknięcie w całości na drugą stronę, tak jak zrobiła to dziewczyna. Ci, którzy mają mniej odwagi przekraczają lustro częściowo, nie w pełni. Żyją niezrealizowanymi marzeniami, co owocuje zniknięciem częściowym, duchowym. Ich myśli są gdzie indziej, podczas gdy ciało zaczyna przypominać martwą, mechanicznie działającą powłokę.

Jest to koncepcja, która gdzieś tam w tle pobrzmiewała we wszystkich poprzednich książkach Murakamiego, ale nigdy w całości nie wychyliła się na światło dzienne. Można w związku z tym uznać „Sputnik Sweetheart” za rodzaj dopełniania, dopowiedzenia do z założenia otwartych, pozostawiających wiele możliwości interpretacji dzieł. Niestety jak każde dopełnienie pozostawia niedosyt. Jak każde wyjaśnienie rodzi wątpliwości. Murakami jest mistrzem w otwieraniu drzwi, w stawianiu pytań. Nie jest natomiast mistrzem w udzielaniu odpowiedzi.

 

Nefrytowy Różaniec (2007, Boris Akunin)
Autor: leppus_28
08 lutego 2010, 08:48

Boris Akunin (właściwie Grigorij Czchartiszwili) to Gruzin z urodzenia, Rosjanin z wyboru i wielbiciel Japonii z zamiłowania. Na literackim widnokręgu pojawił się w 1998 roku. Od tego czasu pisze jak oszalały. Reprezentuje najbardziej szlachetną odmianę literatury popularnej. Łącząc najlepsze tradycje wnikliwej psychologicznie i wyrafinowanej stylistycznie rosyjskiej literatury ze schematem brytyjskiej powieści detektywistycznej z czasów jej największych tryumfów. Pisze tak, jakby Mikołajowi Gogolowi pomysły fabularne podszeptywał do ucha Arthur Conan Doyle.

Największy aplauz wzbudził jego cykl powieściowy o Eraście Fandorinie, będącym rosyjską wersją Sherlocka Holmesa. Inne jego powieści nie są już tak udane. A cykl o perypetiach siostry Pelagii (będącej odpowiednikiem panny Marple) uznać należy za porażkę. Bo Akunin to Fandorin. W każdej jego powieści, w której się ta postać nie pojawia, wyczuwa się wyraźnie jej brak. Nic dziwnego, że sam pisarz nie jest w stanie się od niej uwolnić, tak jak Conan Doyle nie potrafił się uwolnić od swojego Sherlocka Holmesa.

W 2007 roku Akunin powrócił do Fandorina, wydając zbiór opowiadań, pisanych w różnych latach (w Polsce książka pojawiła się w październiku 2009). Zbiór zupełnie nie spójny, składający się z części, których nigdzie nie dałoby się do niczego przykleić. Zwykle po tego typu wydawnictwie spodziewać się można wszystkiego co tylko najgorsze. Istotnie fabularnie rzecz mocno chwilami kuleje. Klasycznej dedukcji jest tu niewiele. Poza króciutką historyjką o siostrach bliźniaczkach, których tajemnicę Fandorin rozwiązuje na poczekaniu. Ale mimo tych wszystkich wad trudno nie polubić tej książki. Nie tylko dlatego, że Akunin to doskonały pisarz, u którego nie ma zbędnych słów, a styl skrzy się od przewrotnego humoru. Najważniejsza jest sama postać detektywa.

Fandorin to nie tylko geniusz analitycznej analizy. To jakby cała instytucja. Że jest mistrzem rozmaitych sztuk walk to mniej istotne. To tylko pozwala autorowi ratować go z największych opresji, gdy tylko kończą mu się pomysły na intelektualne rozwiązanie problemu. Także to, że dysponuje nadnaturalną umiejętnością wygrywania w każdą grę losową, wydaje się tylko interesującym kolorytem. Fandorin stanowi jakby odtrutkę od całego świata, po którym się porusza. Jest ideałem, którego zło tego świata nie dotyka. Zawsze dżentelmeński, zawsze zdystansowany, nie czuły na pokusy i zepsucie. Jest tym, kim każdy z nas chciałby być. Przystojny, tajemniczy, z dawną blizną na psychice, która ujawnia się w postaci przyprószonych siwizną skroni i lekkiego jąkania. Jest czymś w rodzaju Jamesa Bonda, tyle że mniej ugania się za pięknymi kobietami. Nic dziwnego, że sama fabuła nie jest tu chwilami najważniejsza. Ciekawi nas tylko, w jaki sposób nasz bohater poradzi sobie z sytuacją. Jak błyskotliwie udowodni swą wyższość nad otoczeniem.

Ciekawym pomysłem zastosowanym przez Akunina jest umieszczenie Fandorina poza typowym dla niego środowiskiem. Detektyw przemierza tu Japonię, Wielką Brytanię, pojawiając się nawet na Dzikim Zachodzie. Zmiana otoczenia nie wpływa jednak na jego zachowanie, a co za tym idzie nie zmniejsza skuteczności jego metod. Poczucie obcości, czy nieufność w stosunku do jego osoby, jest bowiem tym, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Jest przecież samotnikiem. Niedocenianym geniuszem. Nie ma więc większego znaczenia czy ma do czynienia z obcością w swoim czy w innym kraju. A że całość jest tylko uroczą zabawą i niczym więcej, autor zawsze zdąży go zaopatrzyć we wszystko, co jest mu potrzebne. A to w płynną znajomość języka angielskiego (mało prawdopodobną w wieku XIX), a to w umiejętność posługiwania się amerykańskim rewolwerem.

Ale najlepsze opowiadania są tu pozostawione na koniec. Pierwsze z nich, na przekór tematyce całego tomiku, jest wyjątkowo osadzone w świecie późno-XIX-wiecznej Rosji. Opowieść o religijnej histerii, która pcha mieszkających na odludziu „raskolników” do zbiorowych samobójstw, zaskakuje tonem całkowicie serio. Na chwilę znika poczucie beztroskiej zabawy. A Akunin pokazuje, że potrafi nie tylko bawić się konwencją, ale też dotknąć w swym pisarstwie rzeczy głęboko poruszających. Mroczna finałowa kulminacja jest doprawdy godna Conan Doyle’a.

Za to w zamykającej całość opowieści ponownie tryumfuje inteligentny literacki żart. Oto Fandorin krzyżuje bowiem szpady z samym Sherlockiem Holmesem, by rozwiązać zagadkę stworzoną przez... Arsena Lupina. Tradycje kryminalne trzech różnych krajów spotykają się ze sobą w karkołomnym wydawać by się mogło połączeniu. Ale Akunin radzi sobie z tą sytuacją zaskakująco dobrze. Wymyślona przez niego łamigłówka jest błyskotliwa i pociągająca, oddaje też szacunek każdej z pojawiającej się tu literackich postaci. I to jest właśnie wielka zaleta tego pisarza. Nie zamykającego się w obrębie jednej tylko kultury, ale starającego się penetrować rozmaite, na pozór sprzeczne ze sobą tradycje.