25 stycznia 2010, 14:26
Tori Amos. Zjawisko. Diwa. Nieomal symbol. Na tle całego współczesnego świata muzycznego artystka osobna, odrębna. A może inaczej: artystka, w odróżnieniu do całej plejady pop-kulturowych produktów, wykreowanych przez armię specjalistów na potrzeby telewizji. Na tym tle Tori Amos reprezentuje niezależność, chadzanie własnymi ścieżkami, przedkładanie własnej wrażliwości ponad oczekiwania masowej widowni. Jej przypadek udowadnia, że można w tym biznesie być sobą, śpiewać to na co ma się ochotę, ubierać tak, jak ci się podoba. Nie musisz udawać kogoś, kim nie jesteś, by się „przebić”.
Trudno byłoby nawet określić, jaki gatunek muzyczny reprezentuje. Nie jest to bowiem ani pop, ani rock, ani soul, blues, czy piosenka poetycka. W istocie to, co uprawia jest czymś pomiędzy. Jest czymś tylko jej. Nie mającym zbyt wielu odniesień do innych osobowości świata muzyki. Próba opisania tego, co tworzy też nie jest proste. Ciężko słowami opisać coś tak zwiewnego, ulotnego, delikatnego, mieniącego się taką ilością podtekstów, znaczeń i emocji. By opisać jej muzykę krytycy z reguły używają określeń: trudna, nieprzyjazna w pierwszym kontakcie. Osobiście powiedziałbym inaczej. Muzyka Tori Amos wymaga wejścia do innego świata. Poznania go, oswojenia. Zrozumienia zasad, jakimi się kieruje. Wynika to z jej stricte osobistego charakteru. Obcowanie z nią jest jak wniknięcie w czyjąś duszę, penetrowanie jej zakamarków. Ci, którzy oczekują szybkich doznań, łatwych wniosków powinni od razu zrezygnować.
Można się długo rozwodzić nad skalą jej głosu, którym jednak nie popisuje się w taki sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Melodie, które tworzy są zawiłe i nie oczywiste. Wydają się proste co najwyżej do momentu, kiedy spróbowalibyśmy je zaśpiewać. Twierdzenia, że jest podobna do Kate Bush są bałamutne, oparte na bardzo powierzchownych podobieństwach. Nie bez powodu jest jedną z tych wybitnych artystek, które doczekały się najmniejszej chyba ilości coverów. Można ją podziwiać, ale nie sposób naśladować. Tak jak nie do końca można zrozumieć słowa, które wyśpiewuje.
Przy tym wszystkim Tori jest artystką w wysokim stopniu chimeryczną. Wiecznie poszukuje. Zmienia się. Żaden jej występ nie jest taki sam. Żadne wykonanie podobne do poprzedniego. Ilekroć pojawia się na scenie wygląda inaczej. W jednym momencie zalotna i promieniująca erotyzmem, za chwilę zamknięta w sobie, żyjąca w swoim własnym świecie. Jednocześnie nadwrażliwa i prowokująca, ale zawsze absolutnie skupiona na swojej muzyce. Naturalna, ale świadoma misji, którą ma do wykonania.
Gdy poznaje się jej twórczość nic nie następuje tu szybko. Odkrywamy ją stopniowo, jakbyśmy kolejno otwierali coraz to nowe drzwi. Taka jest właśnie pierwsza jej płyta, „Little Earthquakes” z 1991 roku. Chyba jedyna, wobec której można powiedzieć, że była stworzona by być hitem. Przypomina labirynt niekończących się korytarzy. W pierwszej chwili musimy się poczuć zagubieni i zdezorientowani. Tylko buntownicze i anty-religijne wyzwanie zawarte w otwierające płytę „Crucify” wydaje się oczywiste. Następnie brniemy w zaskakujące wyznania i zadziwiające, czysto poetyckie metafory, tworzące cały wachlarz doświadczeń współczesnej kobiety. Wrażliwej, odważnej, próbującej pogodzić się ze światem, odnaleźć własną seksualność. Są tu słowa, które tylko ona mogłaby wypowiedzieć. Są drogi, wiodące do samowyzwolenia. Wskazówki dla tych, którym choć idą podobną drogą brakuje sił i talentu, które ona odkryła w sobie. Jest piosenka, będąca opowieścią o gwałcie, jakiego ofiarą padła piosenkarka w młodości.
Słuchając tego wszystkiego uświadamiamy sobie, że choćbyśmy nie wiem ile razy przesłuchali ten materiał, to wszystkich drzwi nie otworzymy. Zawsze będą jakieś, które pozostaną zamknięte. Niektóre tylko dla nas, a niektóre takie, które z zasady mają zamkniętymi pozostać.