Archiwum styczeń 2010


Biała Wstążka (2009, reż. Michael Haneke)...
Autor: leppus_28
29 stycznia 2010, 23:40

            Michael Haneke jest Austriakiem, ale urodził się w Niemczech (czyli odwrotnie jak Hitler). Międzynarodową karierę zaczynał od szokujących prowokacji, takich jak „Funny Games” i „Pianistka”, według okropnej prozy Elfriede Jelinek. Od 2005 roku, kiedy nakręcił „Ukryte”, film o europejskim poczucia winy wobec kolonialnej przeszłości, przyjął na siebie rolę tego, który porusza najtrudniejsze tematy współczesnej Europy. Po niedawnym ukazaniu się „Białej Wstążki” (wszystkie filmy według jego własnego scenariusza) można o nim mówić już otwarcie, jako o najważniejszym reżyserze naszego kontynentu. O kimś, na kogo filmy czeka się ze zniecierpliwieniem i ogląda w skupieniu, jako te, które wnoszą coś istotnego do naszej wiedzy o świecie i o nas samych.

            Przedmiotem zainteresowania Hanekego jest przemoc. Mechanizmy jej powstania i wnikania w społeczeństwo. Zaś wnioskiem nadrzędnym: niemożność całkowitego zrozumienia tych mechanizmów. Ukazuje on ludzi pozornie normalnych, którzy w istocie, choć nie zdają sobie z tego sprawy, są o krok od przepaści. Świat znajduje się tylko w pozornym rozkwicie. Jeżeli przypatrzymy mu się z bliska, okaże się, że w istocie jest zdegradowany, zepsuty od środka, przeżarty aż do samego dna. „Biała Wstążka” ma wyjaśniać tajemnicę, w jaki sposób w kraju wykształconym i cywilizowanym, zatryumfował nazizm. W tym celu przenosi nas do prowincjonalnego niemieckiego miasteczka w 1914 roku. Ukazując moment, kiedy pozornie zwyczajna społeczność zaczyna produkować potwory. Gdy wydobędą się ona całkowicie na światło dzienne, 20 lat później, spowodują największą katastrofę wszystkich czasów.

            Obraz, który widzimy, ma jakby dwie strony. Od strony fasady wszystko jest w porządku. Panuje ład, szacunek i ostry podział społecznych ról. Gdy jednak zaglądamy do środka, do poszczególnych domów jesteśmy świadkami horroru. Dzieci poddane są bestialskiej, sadystycznej wręcz dyscyplinie. Za najlżejsze przewinienia wymierza się im kary cielesne. Króluje kłamstwo i wszechobecna zmowa milczenia. W rodzinach mamy do czynienia z kompletną atrofią uczuć. Miłość, życzliwość, serdeczność, ustąpiły miejsca przemocy. Kobiety są zepchnięte na dalszy plan. Pozbawione głosu i własnego zdania. Są jedynie niemymi świadkami tego, co się dzieje wokół nich. Liczy się tylko władza, sprawowana przez mężczyzn. A ta sprowadza się do ciągu poniżań. Słabsi są tłamszeni, zwycięża ten, kto ma w ręce kij.

            Haneke pokazuje jak ta przemoc czysto rodzinna, niby dobrze ukryta przed światem, zaczyna stopniowo wydobywać się na zewnątrz. Jakby dzban zaczął się wreszcie przelewać. Sugeruje, że jest tylko kwestią czasu, gdy ofiary, potajemnie, same wezmą kij w dłoń i zaczną upominać się o sprawiedliwość. Zapragną same stać się katami. Na celownik zaś wezmą tych, którzy mają więcej od nich (dziecko miejscowego barona), ale też tych, których najłatwiej jest skrzywdzić (niedorozwiniętego chłopaka). Przemoc, którą się posługują, jest niczym więcej jak odbiciem przemocy, którą sami wcześniej doświadczyli. Świat dzieci jest odbiciem świata dorosłych. Od wychowania w skrywanej nienawiści do jej wybuchu oddziela nas tylko jeden krok.

            Jednocześnie mali kaci przejmują to, co charakteryzowało katów dorosłych. Nie tylko znęcają się nad innymi, biją i mordują. Nauczyli się też doskonale kłamać, że nic takiego nie ma miejsca. Wypierać ze świadomości wszystko to, co robią. To dlatego wszelkie dochodzenia nie zdają rezultatu. Nikomu nie da się udowodnić winy. Zmowa młodych z jednej strony i starych, którzy przyznając, że ta pierwsza ma miejsce, tym samym musieliby przyznać się do własnej winy, tworzy mur nie do sforsowania. Z całego miasteczka tylko skromny nauczyciel dociera do wyjaśnienia zagadki. Wraz z młodziutką dziewczyną, w której jest zakochany, stanowi jedyny promyk światła w ukazanym przez reżysera obrazie zła. Z drugiej strony to właśnie on jest przedstawicielem niemieckiej inteligencji, która zawiodła. Okazuje się zbyt słaby, zbyt osamotniony, by powstrzymać bieg wypadków.

            Film Hanekego jest zimny jak lód i precyzyjny niczym skalpel. Swą konstrukcją przypomina „Kruka” Henriego-Georgesa Clouzota, ale także późne dzieła Bergmana. Wieje z niego chłód niemalże arktyczny. Chociaż tak naprawdę nie pokazuje się nam żadnych scen przemocy, odczuwamy jej obecność. Jakbyśmy stąpali po uliczkach byłego obozu koncentracyjnego. Albo po lodzie, pod którym pulsuje rozgrzana do czerwoności lawa. Najgorsze rozgrywa się poza naszymi oczami. Jest ukryte za zamkniętymi drzwiami. Objęte tabu, wsunięte pod dywan. Jest to horror, który rozgrywa się każdego dnia, całymi latami, a następnie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Córka nie powie nikomu, że ojciec wykorzystuje ją seksualnie. Za to potem, po cichu rozciągnie drut między drzewami, by zabił się jadąc na koniu. Bo każde zło rodzi chęć rewanżu. Każda ofiara marzy o zemście.

            Problem z „Białą Wstążką” jest poniekąd taki sam jaki niegdyś był z „Undergroundem” Emira Kusturicy. Może spowodować wątpliwości co do uczciwości wniosków, jakie stawia. Czy przypadkiem nie jest chęcią usprawiedliwienia samego siebie. Czy nie mamy do czynienia z twierdzeniem, iż „byliśmy nazistami, ale to dlatego, że mieliśmy wrednych rodziców”. Czy nie jest to przerzucanie odpowiedzialności jednego pokolenia na pokolenie poprzednie. Myślę, że Haneke unika tego typu oskarżeń lepiej niż swego czasu Kusturica. Jego film ma w sobie bowiem ogromny ładunek oskarżycielski skierowany przeciw własnemu narodowi. Naród ten w oczach reżysera znajduje się w stadium kompletnego upadku. Tu nie ma żadnego patosu. Żadnego przeświadczenia, że co prawda pobłądziliśmy w swych wyborach, ale posiadamy wiele chwalebnych cech (np. honor, wierność rozkazom, które nam ktoś wydaje). U Hanekego Niemcy to grupa przerażających twarzy, wykrzywionych w koszmarnym gabinecie luster. I może istotnie nazizm był tylko wynikiem krzywd, które były popełnione w przeszłości. Ale krzywdy te Niemcy sami sobie wyrządzili.

 

Up in the Air (2009, reż. Jason Reitman)
Autor: leppus_28
29 stycznia 2010, 18:26

“Up In the Air” to film bardzo dobry, ale nie aż tak wybitny, by go od razu nagradzać. Nakręcił go Jason Reitman, ten sam, który wcześniej zrobił „Juno”. Nie lubiłem tamtego filmu i ten też nie wywołał we mnie zachwytu. Chociaż zauważyć tu należy pewien postęp. Reitman wciąż posługuje się manierą, która lekko mnie irytuje. Niby porusza istotne problemy współczesnego świata, niby ma oryginalne podejście do rzeczywistości, niby zagłębia się w psychikę współczesnego amerykańskiego mieszczucha, ale niestety to wszystko tylko niby. Jego filmy wyglądają tak, jakby zamiast wwiercić się w przedstawione zagadnienie, zaledwie dotykał go i zadowolony z siebie biegł dalej. Sugeruje on istnienie problemów, skrywanych pod pozorami udanego, nowoczesnego życia, co jest chwalebne, ale niestety zaskakująco mało z tych analiz wynika.

W „Up in the Air” mamy archetyp przystojnego, bogatego człowieka sukcesu. W ciągłym ruchu, loty samolotem w biznes-klasie, najdroższe hotele, karty kredytowe. Człowiek sukcesu to zresztą mało powiedziane. Mamy tu do czynienia wręcz z chodzącym sukcesem. Osobą, u którego wyznaczniki materialnego powodzenia zastąpiły już praktycznie wszystko. Lotnisko czy hotel jest jego domem. Z garnituru nie wyskakuje, chyba że musi iść spać. Kontaktów przyjacielskich, miłosnych, rodzinnych, jakichkolwiek nie utrzymuje. Jego mieszkanie, w którym przebywa tylko kilka dni w ciągu roku (i są to dla niego dni całkowicie stracone) jest zupełnie puste. Tak jak zresztą jego głowa, w której znajduje się jedynie zbiór praktycznych wskazówek na każdą zawodową i około-zawodową sytuację.

Jednocześnie nie powinniśmy dać się zwieść pozorom. Ten człowiek, będący na pierwszy rzut oka chodzącą doskonałością, obiekt marzeń i zazdrości, w interpretacji samego George’a Clooney’a wykonuje najgorszą robotę, jaką można sobie tylko wyobrazić. Jest wynajmowany przez rozmaite korporacje, by informować zatrudnionych tam pracowników o tym, że akurat stracili pracę. Z moralnego punktu widzenia jest to profesja sytuująca się piętro niżej od zawodu prostytutki. Od razu domyślamy się, że ceną, jaką bohater płaci za swoje finansowe przywileje, jest poczucie krańcowego zeszmacenia się. Z tego też wynika jego takie a nie inne podejściu do innych. Bliskich i tych, którzy mogliby stać mu się bliscy. Można to uznać za oskarżenie całego systemu. Ukazanie, co tak naprawę stoi w kapitalizmie za tymi wszystkimi błyskotliwymi karierami. Do czego prowadzi zaakceptowanie chwytliwych z pozoru reguł, które sam bohater wykłada na bardzo dobrze płatnych kursach dla początkujących cyników i pracoholików.

Ale nie byłoby przecież dramatu, gdyby nie chęć zmiany, przewartościowania wszystkiego, skrętu o 180 stopni. W tym wypadku owo pęknięcie następuje w bohaterze z dwóch powodów. Po pierwsze w jego pracy pojawia się osoba, której pęd do kariery i co za tym idzie podejście do człowieka przekracza granice rozsądku. Jeżeli dotychczas nasz bohater starał się zachować pozory, że to co robi nie jest kompletnym draństwem, to teraz próbują mu to odebrać. Z drugiej strony pojawia się w jego życiu kobieta, w której niebezpiecznie zaczyna się on zakochiwać. Łamiąc w ten sposób przyjęte przez siebie dawno temu zasady.

Najbardziej interesujący jest zwód, który Reitman robi pod koniec swego filmu. Gdy wydaje nam się, że wszystko zmierza do happy endu, zostajemy wyprowadzeni z błędu. Nie ma szczęśliwego zakończenia, nie ma możliwości odmiany. To, co dostrzegamy nie jest przemianą grzesznika w świętego. To tylko moment, kiedy ten grzesznik uświadamia sobie skalę swojego upadku. Zauważa, że życie, które toczy jest puste i nic nie warte. Ale i tak nie jest w stanie go odmienić.

Pytanie tylko, czy cała ta historia wnosi cokolwiek nowego, nie tylko do naszego życia, ale też do kina jako takiego. Mam bowiem wrażenie, że rewelacje Reitmana są rewelacjami pozornymi. Bohater, którego oglądamy jest kimś, kogo tak naprawdę widzieliśmy już w kinie wielokrotnie. Zmienia się tylko jego opakowanie. I scenografia, która znajduje się za nim. Ale sam wywód nie jest niczym oryginalnym. Przecież każdy już dzisiaj wie, że pieniądze szczęścia nie dają. Wszyscy potrzebujemy miłości, i tak dalej. No chyba, że Amerykanów dalej trzeba o tym przekonywać. Natomiast dla reszty świata wszystko, o czym się tu mówi będzie od początku dość oczywiste.

Także walory czysto techniczne z pewnością nie czynią z tego filmu dzieła wyjątkowego. George Clooney jest bardzo dobry, ale to nie jest rola na Oskara. Pozostali aktorzy są wiarygodni, ale też bez przesady. Wśród dialogów trafia się kilka, niedużych perełek, ale daleko całości do poziomu mistrzostwa. Sądzę, że nie jest to utwór, do którego będziemy wracać po latach z wypiekami na twarzy. Podobnie zresztą jak do „Juno”. Też bardzo przecenianego w swoim czasie.

Dom Zły (2009, reż. Wojciech Smarzowski)...
Autor: leppus_28
26 stycznia 2010, 13:17

Wszystkie dobre polskie filmy ostatnich lat mają jedną wspólną cechę. Są tak dołujące, że po ich obejrzeniu ma się ochotę palnąć sobie w łeb. Pod tym względem nasza kinematografia jest podobna do rumuńskiej. Z tą różnicą, że tamta jest nagradzana na całym świecie, podczas gdy naszą nagradzamy tylko my sami. Jest to o tyle dziwne, że niegdyś, nawet w czasach tzw. siermiężnego komunizmu, kiedy nie było u nas zbyt wielu rzeczy z których można się było śmiać, robiliśmy bardzo dobre komedie. Dzisiaj w Polsce komedii nie da się zrobić. Rozmaite komedie romantyczne, mające z zasady być pozytywne i wesołe, kręcone z udziałem najmodniejszych polskich aktorów, są tak beznadziejnie głupie, że już chyba wolę dramaty.

W tej kategorii najpierw mieliśmy „Pręgi” Magdaleny Piekorz, następnie „Plac Zbawiciela” małżeństwa Krauze i całą grupę nieco słabszych, ale utrzymanych w tym samym nurcie obrazów. Jeżeli ktoś po tym ostatnim wymienionym uważał, że dalej w pesymizmie posunąć się nie da, to był w błędzie. Film „Dom Zły” Wojciecha Smarzowskiego, znanego wcześniej z bardzo dobrego „Wesela”, przebił wszystko i to chyba nie tylko na naszym podwórku. Została w nim nagromadzona taka ilość ludzkich dramatów, że można by nimi spokojnie obdzielić wszystkie poprzednie depresyjne polskie dzieła. Świat tu ukazany jest tak potworny, tak klinicznie wręcz pozbawiony jakiejkolwiek nadziei, że reakcją na niego może być jedynie szok i zdumienie. Wizja wszechogarniającego zła i głupoty jest wręcz paraliżująca.

Główny bohater, po niespodziewanej śmierci żony, pogrąża się w rozpaczy i pijaństwie. By się od tego uwolnić i wrócić na przyzwoite tory wyjeżdża w nieznane sobie miejsce, gdzie zatrzymuje się w pewnym domu. Mieszka tu starszy mężczyzna i młodsza od niego kobieta. Podczas wspólnej alkoholowej libacji, która wydaje się nie mieć końca, bohater stopniowo uzmysławia sobie koszmar miejsca w którym się znalazł. Próbuje się z niego wydostać, ale nie jest w stanie, gdyż to, co znajduje się na zewnątrz nie jest wcale lepsze od tego, co rozgrywa się wewnątrz tytułowego złego domu. Policjanci prowadzący śledztwo niewiele różnią się od przestępców, których mają ścigać. Alkohol leje się szerokim strumieniem, przy każdej możliwej okazji. Wszędzie panuje nędza, korupcja i przemoc. Ludzie kopulują z kim popadnie, sypiają z nie swoimi żonami. Każdy ma coś na sumieniu. Głównie z powodu powszechnego alkoholizmu i całkowitego braku innych rozrywek.

Policjant, kierujący dochodzeniem wydaje się jedyną pozytywnym postacią w filmie. Różni się od pozostałych, bo nie pije. Nie może, bo jako były alkoholik ma wszczepiony esperal. Ale i on złamie się na jakimś etapie. A ostatnią rzeczą, którą zrobi przed śmiercią, będzie upicie się. Wszyscy pozostali, którzy się tu pojawiają to większe lub mniejsze świnie. Osoby pozbawione wyższych, ludzkich cech. A nawet jeżeli posiadają takowe, to są one przytłumione działaniem alkoholu. Mord, który jest pozornie głównym tematem filmu, stanowi jedynie czubek góry lodowej. Pod nim znajduje się morze zła, którego nie sposób ogarnąć. Smarzowski pokazuje, że droga pomiędzy uderzeniem po pijanemu żony w twarz, a zabiciem jej siekierą, nie jest wcale taka długa. Sprowadza się jedynie do ilości wypitej wódki. Świat nie dzieli się na psychopatów i porządnych ludzi, ale na tych, którzy wypili już tyle, że się nie kontrolują i tych, którzy zachowują jeszcze resztki trzeźwości.

W kategoriach czysto technicznych film nakręcony jest bez zarzutu. Ma w sobie tę mroczną energię, która go napędza, przekonanie o słuszności tego, co chce nam powiedzieć. Fabuły nie sposób przewidzieć. Zaskakiwani jesteśmy wielokrotnie. Reżyser ma nad nami pełną kontrolę. Aktorzy poprowadzeni są świetnie, choć nie ma tu jakiejś roli, która wybijałaby się ponad inne. Wszystko jest przemyślane i zapięte na ostatni guzik. Nic po drodze nie umyka, a ostatnia scena jest zamknięciem wszystkich wątków. Gdy pojawiają się napisy końcowe trudno się z tego otrząsnąć. Trudno wstać i wrócić do życia, które wcześniej prowadziliśmy. Najlepiej działa w tym momencie dobra komedia. Byle nie jakaś nowa polska.

 

Avatar (2009, reż. James Cameron)
Autor: leppus_28
25 stycznia 2010, 15:50

„Avatar” to wydarzenie. Może istotnie bardziej techniczne niż artystyczne, ale jednak wydarzenie. Niewątpliwie pozostające bardziej w sferze rozrywki masowej niż wrażeń wyższego rzędu, ale wciąż wydarzenie. Film, który wyznacza zupełnie nowe horyzonty, wprowadza nowy standard w dziedzinie wielkiego, kinowego widowiska. Pod tym względem postawiłbym go obok „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona. Pierwszego filmu, który rozmachem i ogromem wizualnej wyobraźni przytłoczył widza. W którym stworzono cały nieistniejący w istocie świat i pokazano go nam w taki sposób, że można było zareagować na to jedynie szeroko rozchylonymi ustami.

            „Avatar” jest dziełem pionierskim, nie tylko jako pierwszy całkowicie „mainstreamowy” produkt nakręcony w technice trójwymiarowej, ale przede wszystkim jako pierwszy, w którym aktorzy zostali zastąpieni postaciami w całości wykreowanymi przez komputer. Pierwszy, bo poprzednie próby podejmowane w tym względzie uznać należy za nieudane, lub też udane połowicznie. W dziedzinie wykorzystania efektów specjalnych jest tym, czym miał się stać „Park Jurajski” Stevena Spielberga sprzed 17 lat, ale nie stał się, gdyż okazał się kiepski pod każdym względem poza stroną wizualną. Cameron jest jednak mistrzem w tworzeniu gigantycznych widowisk przeznaczonych dla masowej widowni. W stosunku do Spielberga czy Lucasa nie jest bowiem obciążony doświadczeniami z czasów, gdy to kino dopiero raczkowało. Można powiedzieć, że nie ma kompleksów. Jest pozbawiony większych artystycznych ciągot i tym pokonuje pozornie wybitniejszą od siebie konkurencję.

            Oczywiście mnóstwo osób narzeka obecnie, że film jest głupi i pozbawiony większej wartości. Osobiście uważam, że nie jest głupszy niż poprzednie dokonania Camerona: „Terminator 2” czy „Titanic”. Cameron to w pierwszym rzędzie specjalista, a w bardzo małym stopniu, jeżeli w ogóle, artysta. To mu pozwala utrzymywać równy poziom, nawet jeżeli nie robi filmów przez 12 lat. Nie popada w przesadne gadulstwo, ckliwość czy łopatologię, jego filmy są idealnie obliczone na frekwencyjny sukces. Ani za mądre, ani za głupie. Wszystko jest w nich wyważone. Może tylko z tym zastrzeżeniem, że „Titanic” był bardziej dla kobiet, podczas gdy „Avatar” to kino zdecydowanie męskie. W odróżnieniu do superprodukcji Spielberga, które przeznaczone są raczej dla dzieci.

            Sama formuła wielkiego widowiska z zasady nie pozostawia zbyt wiele miejsca na intelektualną głębię. Jest w nie wpisana psychologiczna i ideologiczna jedno wymiarowość. Od początku musi być wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Tak jak Russell Crowe grający w „Gladiatorze” był reprezentantem cnót wszelakich, a Joaquin Phoenix grający cesarza Kommodusa był pozbawioną tych cnót kreaturą. A przecież autorem tego filmu był Ridley Scott, reżyser bynajmniej niegłupi, realizujący na przemian wielkie widowiska i filmy, jak na Hollywood, artystyczne. Ale przesadne skomplikowanie fabuły czy zaburzenie czarno-białego podziału na dobro i zło spowodowałoby klęskę finansową filmu. A trudno nie liczyć na nią jeżeli robi się film za 200 czy 300 milionów dolarów (nikt dokładnie nie wie ile kosztował „Avatar”).

            Dlatego uważam film Cameron za dzieło ze wszech miar udane. I sądzę, że zgarnie ono w tym roku większość nagród Akademii Filmowej (poza oczywiście nagrodami dla aktorów). Może nie będzie to film, do którego ludzie wracać będą po wielokroć i wzruszać się. Może nie przekonał on nikogo do, bądź co bądź dość zwietrzałych tez, które były w nim zawarte. Jednak wrażenia, które towarzyszyły obejrzeniu tego po raz pierwszy w kinie, są niezapomniane. Zdjęcia, efekty specjalne, zwłaszcza przy powietrznych lotach bohaterów, były czymś, wobec czego po raz pierwszy w życiu miałbym ochotę użyć utartego określenia, że „wgniotły mnie one w fotel”. Porwały mnie. Dałem się im urzec. Wizualnie film był tak olśniewający, że można mu wybaczyć scenariuszową schematyczność. A przecież chyba o to właśnie chodzi osobom, które zajmują się robieniem kina.

 

Heban (1998, Ryszard Kapuściński)
Autor: leppus_28
25 stycznia 2010, 15:14

Nie od razu stałem się fanem prozy Ryszarda Kapuścińskiego. Kilka jego pierwszych książek, do których dotarłem nie wzbudziły we mnie wielkiego entuzjazmu. Przeważało zdumienie. Biorąc pod uwagę, że jest to najczęściej (podobno) tłumaczony polski pisarz, spodziewać by się można rozmaitych fajerwerków. Tymczasem zamiast tego otrzymujemy rzecz skromną. Styl prosty, pozbawiony ozdobników. Spojrzenie jakby nieśmiałe, opinie nie narzucające się. Oczekujemy wybuchów, eksplozji, trzęsienia ziemi, a dostajemy zwykły z pozoru reportaż. Pozbawiony rzucających się w oczy spektakularnych atrakcji, błyskotliwych prowokacji i rewolucyjnych tez.   

Dopiero czytając dłużej i z większym spokojem to, co Kapuściński pisze, zaczynamy sobie uświadamiać niezwykłość tego, z czym mamy do czynienia. Niezwykłość tkwiącą paradoksalnie w zwyczajności. Bogactwo ukryte w prostocie. Głęboką mądrość, zawartą w drobiazgowych obserwacjach. I myślę, że jest to proza, która z czasem będzie tylko potężnieć. Był bowiem Kapuściński prorokiem nowego spojrzenia na różnorodność otaczającego nas świata. I to pewnie dlatego, że sam za takiego proroka nigdy się nie czuł. Sam chciał jedynie opisywać to, co widzi, bez dodawania od siebie narzuconego odgórnie moralnego osądu. Właśnie dzięki temu uzyskał ów czysto humanistyczny wgląd w rzeczywistość. Pozbawiony ideologii, która ten wgląd zatruwa, utrudniając precyzyjne widzenie.

„Heban” jest opowieścią o podróżach autora po Afryce. Tym razem nie ogranicza się on do jednego kraju, ale wędruje po różnych. Jakby celem było dotarcie do prawdy o Afryce jako całości. Choć od początku zdajemy sobie sprawę z tego, że jakichkolwiek rozstrzygających wniosków tu być nie może. Świat jest zbyt wielki, zbyt skomplikowany, by go ogarnąć. Nawet dla tak wielkiego podróżnika jakim był Kapuściński. Nędza i zło sąsiaduje z radością i nadzieją i nie sposób ich od siebie oddzielić. Im więcej wiemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z własnej niewiedzy. Im dalej dotrzemy, tym głębiej uświadamiamy sobie, jak wiele pozostaje nam do zobaczenia. Jak dalece owe „poznanie Afryki”, tak samo zresztą jako poznanie czegokolwiek, jest w istocie niemożliwe.

Oczywiście siłą napędową książki jest sama niezwykła postać autora. Człowieka, który przemierzył kontynent afrykański wzdłuż i wszerz, był w krajach ogarniętych najstraszliwszymi konfliktami, spotykał się z tyranami, mającymi na sumieniu tysiące istnień ludzkich. Samotnie przemierzał pustynię, wielokrotnie skazywany był na śmierć i cudem się ratował, chorował na gruźlicę i malarię. Można powiedzieć, że poznał na własnej skórze grozę tego, co doświadczają ludzie, na codzień tam żyjący. Mieszkał w murzyńskich dzielnicach biedy, był okradany, cierpiał głód i niepewność o własne życie. Przeżył tak wiele nieprawdopodobnych przygód, że nie miał potrzeby ich ubarwiać. Był w tak niezwykłych sytuacjach, że potem opisując je nie czuł potrzeby, by udawać bohatera czy awanturnika.

Zadziwiający jest tu kontrast między skalą opisywanych wydarzeń, a poczuciem autora o nieważności własnej osoby. Jakby to przekazywana historia była tylko tym, co się liczy. A w porównaniu do niej skromny reporter był kompletnie nieważny. Wręcz chwilami usiłował się schować, nie stawać samemu przed obiektywem. Istnienie podmiotu opisującego jest tu zredukowane do niezbędnego minimum. Dzięki temu czytając Kapuścińskiego czujemy, że pisze on jedynie z chęci by dać świadectwo prawdzie. A jedynym celem jego wypraw były zwykły, typowy dla każdego inteligentnego człowieka, pęd do poznania świata. Wniknięcia w inne kultury bez poczucia wyższości. Potrzeba zrozumienia ludzi, którzy pozornie są od nas zupełnie odmienni, a tak naprawdę są tacy sami jak my. Kapuściński docierając do najdalszych miejsc czarnej Afryki, do granic naszej cywilizacji, dotarł do czegoś, do czego wielu z nas usiłuje dotrzeć od zawsze. Odnalazł tam człowieka. A przez tego i samego siebie.