Archiwum marzec 2010


Bronson (2008, reż. Nicolas Winding Refn)...
Autor: leppus_28
08 marca 2010, 18:02

            Wyprodukowany w Anglii za 258 tys funtów film duńskiego reżysera Nicolasa Windinga Refna należy do tych obrazów, które zepchnięte na margines, pozbawione milionowych budżetów reklamowych, docierają do widza z opóźnieniem. Gdy jednak wreszcie dotrą nie sposób się przed nimi obronić. Mainstreamowe kino amerykańskie nauczyło nas, że oglądając film, nawet ten dotyczący brutalnych zagadnień, znajdujemy się w pewnego rodzaju strefie bezpieczeństwa. Film Refny to kino niezależne i jego tego typu ograniczenia nie dotyczą. On jest jak uderzenie młotkiem w głowę. Oglądanie go to jak wejście do więzienia o zaostrzonym rygorze, na oddział dla seryjnych morderców. Nie wierz w to, że strażnicy będą w stanie cię ochronić przed wszystkim, co może się zdarzyć.

            Charlie Bronson to postać autentyczna. Najbardziej notoryczny brytyjski przestępca. Od 1974 roku spędził w więzieniu całe życie, wychodząc na wolność tylko dwa razy, szybko wracając jednak za kratki. 30 lat przesiedział w izolatce. 120 razy był przenoszony z jednego więzienia do drugiego z powodu swojego agresywnego zachowania. W ostatnich latach opublikował łącznie 11 książek. Są wśród nich podręcznik jak zachować sprawność fizyczną w warunkach ograniczonej przestrzeni, ale także tomiki wierszy. Maluje też obrazy.

            Film Refny to portret kryminalisty tak zatwardziałego, że bledną przy nim wszyscy inni, jacy kiedykolwiek zaludniali światowe kino. Nawet Manny z „Uciekającego Pociągu” Andrieja Konczałowskiego to przy nim mięczak. Jego upór, by spędzić w więzieniu praktycznie całe swoje życie, na każdym kroku pakując się w kolejne kłopoty, czynią z niego jakiegoś obłąkanego bojownika wolności w walce z systemem. Reprezentuje on zło, którego nie da się wyrugować. Takie, które nie poddaje się jakiejkolwiek resocjalizacji. Charlie Bronson jest jak zwierzę schwytane w klatkę. Każdemu, kto zbliży się zbyt blisko odgryzie rękę. Jego przemoc jest bezprzyczynowa. Jest wyzwaniem rzuconym wszystkim i wszystkiemu.

            To, co tu wyprawia Tom Hardy w roli tytułowej jest po prostu niewiarygodne. Na potrzeby filmu zbudował sobie 16-kilogramową muskulaturę. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Nie wiem czy można byłoby znaleźć innego aktora, który w takim stopniu przeistoczył się w graną przez siebie postać. Ta rola jest bliska szaleństwu. Z potężnymi wąsiskami Hardy ma wygląd zapaśnika sprzed 100 lat. Z niewyraźnym plebejskim akcentem, specyficznym sposobem poruszania się i szelmowskich uśmiechem robi piorunujące wrażenie. Najważniejsza jest jednak kipiąca w nim agresja. To coś, co wręcz rozsadza go od środka. Nawet w scenach, w których zachowuje pozorny spokój. Żaden aktor filmowy, bez poważnego doświadczenia teatralnego nie byłby w stanie tego zagrać. Nie potrafiłby tak operować głosem. To pozwala widzieć w Hardy’m jednego z najbardziej utalentowanych aktorów naszych czasów. To, że nie otrzymał za tę rolę żadnej znaczącej nagrody i wciąż pozostaje aktorem dość mało znanym zakrawa na absurd.

            Ten film mógłby być niestrawny w odbiorze, ze względu na swoją brutalność i brutalność spraw, o których opowiada. Ale reżyser dokłada do niego od siebie całe mnóstwo niezwykłego, można by rzecz, wisielczego humoru. Stylistyka, w jakiej utrzymana jest opowieść zmienia się cały czas. Raz jest poważna, by po chwili zsunąć się w stronę komedii. Współgra to z osobowością Bronsona, którą charakteryzuje całkowita niestabilność. Hardy gra chwilami tę postać tak, jakby grał w komedii, a chwilami jakby recytował Szekspira. Nie przyzwyczajajmy się, że to, na czym stoimy jest twarde, bo za chwile załamie się to pod naszymi nogami. Nie bądźmy jak psychologowie, którzy pragną zgłębić psychikę Bronsona i wepchnąć go do jakiejś przegródki. Jeżeli spróbujemy tacy być, on z pewnością zakradnie się z tyłu i skręci nam kark.

            Z pewnością decyzja o nie promowaniu tego filmu wynika z ilości zawartej w niej przemocy i faktu, że łatwo przypisać mu chęć jego propagowania. Film jest bowiem pozbawiony elementu moralizatorskiego. Tak jakby jego autor chciał powiedzieć, że Charlie Bronson jest jaki jest i nic na to poradzić się nie da. Jednocześnie jednak do głównego obiegu filmowego dopuszcza się np. filmy Quentina Tarantino, które są równie brutalne i bardziej moim zdaniem szkodliwe, bo puste w środku. Nie mają one za zadanie opisania zjawiska przemocy, a jedynie posługują się nim w celu stworzenia efektownego widowiska. Tarantino to dzieciak, bawiący się w przemoc. Niestety mający za sobą wybitnych aktorów, których, co trzeba podkreślić, potrafi świetnie poprowadzić oraz spory budżet. Różnica między jego filmami, a filmem Refna jest mniej więcej taka, jak między książką i komiksem. Niestety jak na razie, przynajmniej w kwestii nagród i frekwencji, komiks wydaje się być górą.

 

Touching the Void (2003, reż. Kevin McDonald)...
Autor: leppus_28
08 marca 2010, 16:00

To więcej niż film. To doświadczenie. Rzecz z pogranicza filmu i dokumentu. Opisująca przekraczanie granic ludzkich możliwości. Życia i śmierci. Człowieczeństwa i walki o biologiczne przeżycie. Gdyby ktoś tę historię wymyślił, nikt by w nią nie uwierzył. Gdyby zrobić z niej hollywoodzką produkcję, każdy machnąłby na nią ręką. Na szczęście wydarzyła się naprawdę. Choć bardzo trudno w to uwierzyć.

W 1985 roku dwaj młodzi Anglicy, Simon Yates i Joe Simpson, podjęli próbę pierwszego wejścia na jeden z najtrudniejszych szczytów świata, Siula Grande w Andach, od niemal pionowej ściany zachodniej. Nie posiadali doświadczenia we wchodzeniu na takie wysokości, wcześniej wspinając się jedynie po znacznie niższych Alpach. Dysponowali natomiast młodzieńczą odwagą, poniekąd wynikającą z niewiedzy co do tego, co ich czeka, i bezwzględne przekonanie, że im się uda. Weszli na szczyt, ale schodząc z niego nastąpił dramat. Idący jako pierwszy Joe spadł i złamał nogę. Na wysokości 6 tysięcy metrów, w sytuacji braku jakiejkolwiek asekuracji z zewnątrz, był to praktycznie wyrok śmierci. Mimo to podjęli oni próbę przeżycia.

Film Kevina McDonalda odtwarza w prawdziwej scenerii kolejne etapy tej historii. Postacie Simona i Joe, a także trzeciego, biernego świadka tragedii, odtwarzają aktorzy. Ale prawdziwi jej uczestnicy wspierają swym komentarzem to, co obserwujemy. Od początku więc wiemy, że obaj wyszli z tego cało. Nie tylko nie psuje to jednak natężenia emocjonalnego filmu, ale wręcz przeciwnie. Powoduje, że oglądamy go ze wzrastającym zdumieniem. To zdumienie w trakcie trwania filmu przemienia się w coś innego, co nawet trudno określić. Po trosze jest to zachwyt nad ludzką wolą przetrwania, przeżycia najgorszego, na przekór wszystkim okolicznościom i zdrowemu rozsądkowi. Po trosze radość z tego, że im się udało (choć przecież wiemy o tym od początku). Tak, jakby to nam samym udało się to wszystko przeżyć.

Ten film jest jak wchodzenie na szczyt. Musimy przejść przez pot i olbrzymi czasem wysiłek, ale na szczycie zawsze czeka nas wybuch entuzjazmu, że dokonaliśmy tego. Dla Simona i Joe zejście z Siula Grande było koszmarnym, wręcz niewyobrażalnym, doświadczeniem, ale tym większa była ich radość z ukończenia tej wędrówki. Film McDonalda z pewnością nie zachęci nikogo do chodzenia po górach. Nawet więcej. Wielu pewnie po obejrzeniu go zastanowi się drugi raz, gdy przyjdzie im ryzykować własne zdrowie i życie. Ten film pokazuje, z jakim ryzykiem się to wiąże. Czujemy podziw dla śmiałków, którzy się tego podejmują, ale znając potencjalne konsekwencje musimy stwierdzić, że są oni szaleni.

Dla mnie najważniejsza informacja w tym filmie pada już po jego zakończeniu. Po uniknięciu pewnej niemal śmierci, po sześciu operacjach, które przywróciły mu sprawność w nodze, Joe Simpson wrócił do wspinania się po górach. To jest jak narkotyk. Nie da się przestać. Nawet gdy zdajemy sobie sprawę z tego, co nam grozi za kontynuowanie tej pasji.

 

Hurt Locker (2008, Kathryn Bigelow)
Autor: leppus_28
08 marca 2010, 15:30

To, że “Hurt Locker” zwyciężył w tegorocznym wyścigu po najważniejsze nagrody Akademii Filmowej uważam za decyzję bardziej polityczną niż artystyczną. W pierwszej kolejności chodziło o danie odporu Jamesowi Cameronowi, żeby nie wydawało mu się, że ma abonament na Oskary i cokolwiek nakręci Akademia padnie przed tym na kolana. W drugiej kolejności o nagrodzenie całego nurtu kina amerykańskiego, który porusza temat nader ważny, a mianowicie wojny w Iraku. Oczywiście z perspektywy mniej lub bardziej pacyfistycznej. Nurt ten nie doczekał się jeszcze arcydzieła, ale ma na koncie szereg dzieł reprezentujących wysoki poziom, takich jak „W Dolinie Elah” czy „Body of Lies” (którego akcja rozgrywa się w Jordanii, ale chodzi w nim o to samo).

„Hurt Locker” jest lepszy od poprzednich obrazów zajmujących się tym tematem. Powiem nawet więcej Wśród wysuniętych w tym roku pretendentów do pokonania „Avatara” w kategorii najlepszego filmu i najlepszej reżyserii jest to bodaj film najlepszy. Trzeba jednak dodać, że pozostali pretendenci nie prezentowali moim zdaniem najwyższego poziomu. W tym roku za najciekawszy film amerykański, jaki do tej pory oglądałem, uważam „Dystrykt 9”. Był on nominowany do nagrody za najlepszy film, dzięki rozszerzeniu puli z 5 do 10 nominowanych, ale pominięty wśród nominacji za reżyserię. „Hurt Locker” jest filmem bardzo dobrym i bardzo ważnym. Należy go pochwalić za wiele elementów filmowego warsztatu. Nie porwał mnie on jednak, nie wstrząsnął mną. Wzbudził szacunek, ale obyło się bez zachwytu.

Pokazuje on dziwną wojnę, którą toczy obecnie Ameryka. Wojnę, w której nie ma wielkich bitew i nie ma bohaterów. Jest za to głębokie poczucie, że nie da się jej wygrać, a trudno będzie ją zakończyć nawet remisem. To film wojenny pozbawiony batalistyki. Obserwujemy pracę wojskowych saperów, którzy codziennie przemierzają nieprzychylnie do nich nastawione ulice irackiego miasta, pośród ludzi, których nie rozumieją i kultury, z którą nie mają nic wspólnego. Każdego dnia rozbrajają ładunki wybuchowe, które podkłada nie wiadomo kto i nie wiadomo w jakim celu. Wróg jest całkowicie niewidoczny. Stopiony z otaczającym ich miejskim pejzażem. Strzał może paść w każdym momencie. Śmierć potrafi przyjść z najmniej spodziewanej strony.

Filmowcy amerykańscy od kilku lat poszukują sposobu na to, by oddać specyfikę tego, w co wmanewrowała Amerykę „wojna z terrorem”, wymyślona przez George’a W. Busha. Z wszystkich pomysłów Bigelow znalazła chyba najlepszy. Jej wizja jest metaforyczna i realistyczna zarazem. Jest surowa, oszczędna, ale może być przyczynkiem do głębszej dyskusji. Nie popada w roztkliwienie i poczucie bezradności, jakie towarzyszyło „W Dolinie Elah”. Nie ulega też pokusie deformacji rzeczywistości i oskarżenia waszyngtońskiej administracji o cynizm i ignorancję, tak jak to miało miejsce w „Body of Lies” Ridleya Scotta. Klucz do tematu znalazła kobieta. Reżyserka niezbyt wcześniej ceniona. Która mimo długiej kariery, miała dotąd na koncie tylko jeden znaczący film i to wątpliwej wartości artystycznej, „Point Break” z Patrickiem Swayze, nakręcony prawie 20 lat temu.

Skąd więc mój dystans do tego filmu, skoro tak wiele ma on w sobie wartościowych rzeczy? Najbardziej chyba przeszkadza mi główny bohater. Rozumiem intencję, by pokazać, że w tym piekle na ziemi, w warunkach ciągłego balansowania na granicy życia i śmierci i poczucia bezsensu wojny, w której bierze się udział, przetrwać mogą tylko ludzie wewnętrznie wyczyszczeni z jakichkolwiek wyższych uczuć. Ci, którzy próbują do walki podejść z idealizmem wylatują w powietrze. Chwila zawahania, próba emocjonalnego zbliżenia się do kogoś, owocuje natychmiastowym zagrożeniem. Z tego powodu główne role w filmie obsadzone są przez aktorów nieznanych, wręcz anonimowych. Wybitni pojawiają się tylko na chwilę, jak zwykle świetni Guy Pearce i Ralph Fiennes.

Jeremy Renner gra solidnie, ale z nagrodami nie przesadzałbym. To przeciętny aktor, podobnie jak partnerujący mu Anthony Mackie. Jego aktorstwo nie jest w stanie udźwignąć skali dramatu, jaki moglibyśmy oczekiwać po tego typu produkcji. Zresztą psychologicznie jest to postać wątła. To prosty, bardzo twardy psychicznie chłopak. Typ kozaka, niewiele myślącego i niewątpliwie skrzywionego psychicznie. Nie tyle jest produktem wojennego szaleństwa, ile wojna wypromowała go bardziej od innych, ze względu na jego szaleństwo. W 20-kilogramowym skafandrze sapera czuje się lepiej niż w normalnym życiu. Rozumiem, że czas bohaterów się skończył. Ideały przestały istnieć, zabite przez cynizm i świadomość wszechogarniającego zła. Nie potrafię jednak kibicować tego typu postaci. Nie czuję do niego cienia nawet sympatii. A przez to nie czuję sympatii do tego, co sobą reprezentuje. Film Bigelow pokazuje wojnę, w której jedni głupcy biją się z drugimi. I nikt już do końca nie pamięta o co poszło.

 

Alicja w Krainie Czarów (2010, reż. Tim...
Autor: leppus_28
07 marca 2010, 15:36

            Polscy krytycy filmowi oceniając nowe produkcje posługują się zwykle kryterium indywidualnych sympatii wobec ich autorów. Istnieją reżyserzy hołubieni, którzy niezależnie od tego jaką szmirę nakręcą, i tak zostaną pochwaleni. I odwrotnie. Są tacy, którzy choćby nie wiem jak się starali, i tak zostaną zjechani. Do grona tego typu wiecznych faworytów należy Tim Burton. Jest to filmowiec utalentowany, ale bardzo nierówny. Ma na koncie tylko trzy naprawdę dobre filmy: „Edwarda Nożycorękiego", pierwszego „Batmana” i „Charlie i Fabryka Czekolady”. Reszta jest mniej lub bardziej chybiona, a zdarzają mu się też dzieła zwyczajnie słabe, takie jak choćby niedawno „Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”.

            Podobnie jest z najnowszą produkcją Burtona, według słynnych książek Lewisa Carrolla. W filmie tym dobre są tylko pojedyncze elementy: kilka scenograficznych pomysłów, a także aktorstwo Johnny’ego Deppa i Heleny Bonham Carter. Całość natomiast rozczarowuje. Przede wszystkim nie angażując widza emocjonalnie. W zasadzie nie bardzo wiadomo dla kogo jest ten film. Jak na obraz przeznaczony dla dzieci jest zbyt ekscentryczny i za mało się w nim dzieje. Jeżeli zaś dla dorosłych to jest zbyt dziecinny i za mało w nim humoru. Odtworzenie niepowtarzalnego klimatu prozy Carrolla jest tutaj dość powierzchowne. Film nie osiąga poziomu szaleństwa, który możnaby się po nim spodziewać. Akcja raz po raz zatrzymuje się, grzęźnie. Postacie popadają w papierowość i deklamacje.

            Z tego powodu istnieje dysonans pomiędzy bajeczną chwilami scenografią, walorami wizualnymi, a faktem, że tak naprawdę rozgrywające się wydarzenia niewiele nas interesują. Zwłaszcza realistyczny początek jest niemrawy. Także koniec wydaje się sztuczny i nieszczery. To zaś, co znajduje się pomiędzy nigdy tak naprawdę nie nabiera potrzebnego tempa. Johnny Depp cudownie czuje konwencję, którą posługuje się tu Burton, tak samo jak wcześniej wyczuwał ją w „Charlie’m i Fabryce Czekolady”. Ale to niestety nie on jest tutaj w centrum uwagi. Aktorka, odgrywająca Alicję jest natomiast znacznie słabsza, bez wyrazu. Niewątpliwie film byłby lepszy, gdy kamera śledziła wyłącznie Deppa i Bonham Carter. Obie te postacie nie są należycie wykorzystane.

            Można też zarzucić temu filmowi, że jest zbyt amerykański. Za bardzo hollywoodzki. Jakby był zmuszony zaspokoić gusta masowego widza. Musi być w nim pewna łopatologia. Muszą być elementy współczesnego feminizmu w wersji dla dorastającej młodzieży (widać że autorką scenariusza była kobieta). Wreszcie na koniec nie sposób uniknąć batalistyki, feerii efektów specjalnych, zakończonych tryumfem dobra nad złem. Tymczasem w adaptacji Carrolla aż prosiło się o coś skromniejszego, ale bardziej subtelnego. Niejednoznacznego. Taka niejednoznaczność i pewnego rodzaju niewymuszony wdzięk udała się Burtonowi w „Charlie’m”. Niestety tutaj zwyciężyła sztuczność i przewidywalność. Dlatego zamiast zachwytu ziewamy i nudzimy się. Jakbyśmy oglądali mieniący się kolorami album za 250 milionów dolarów, ale dotyczący czegoś co nie za bardzo nas obchodzi.

            Filmowi brakuje inteligencji, przewrotności. Nie mamy wcale poczucia, że świat, który obserwujemy postawiony jest na głowie. Chwilami fabuła traktuje literacki pierwowzór czysto pretekstowo. Nie byłoby w tym nic szczególnie złego, gdyby w zamian scenarzyści zaoferowali coś o porównywalnych poziomie. Tymczasem często dominują zwyczajne holywoodzkie schematy. Postać Kapelusznika jest rozbudowana tylko po to, by miał co grać Johnny Depp. Chaos pierwowzoru został zastąpiony linearną, a przez to nurzącą konstrukcją. Urocze, absurdalne gry słowne zamieniono na efekty specjalne. Nonsens wydarzeń – tanią baśniowością i moralizatorstwem. Nie wiem czy warto było sięgać po tak wybitne dzieło literackie, by wyprodukować rzecz dość w istocie przeciętną.

 

Piotr Bałtroczyk (2010, Dublin)
Autor: leppus_28
07 marca 2010, 15:32

            W Polsce mamy w tej chwili dwóch komików estradowych najwyższej klasy: Andrzeja Poniedzielskiego (rocznik 1954) i Piotra Bałtroczyka (1961). Choć nie wiem czy oni sami takim właśnie mianem by siebie określili (zwłaszcza ten pierwszy). Przy czym nie biorę tu pod uwagę Dariusza Basińskiego (1967) i Roberta Górskiego (1971), którzy choć bardzo zdolni, funkcjonują jedynie w ramach określonej grupy kabaretowej (Mumio i Kabaret Moralnego Niepokoju) i z tego powodu umieściłbym ich w nieco innej przegródce. Tylko Poniedzielski i Bałtroczyk reprezentują coś, co w wielu miejscach świata święci tryumfy od lat, a w Polsce jest zjawiskiem niszowym, a co określiłbym mianem humoru intelektualnego. Tylko oni potrafią wspiąć się na taki poziom, by zabawiać publiczność swoją własną osobą. Konfrontować się z tą publicznością bez uciekania się w aktorstwo, w skeczowość, w wygłup.

            Bałtroczyka zna cała Polska, ale głównie jako konferansjera rozmaitych kabaretowych przeglądów. W przeszłości miał on swoje wzloty i upadki, a jego estradowa kariera należy do najdziwniejszych i najbardziej niekonsekwentnych, jakie tylko można sobie wyobrazić. Występ, który dał ostatnio w kilku miastach w Irlandii potwierdził to, o czym wtajemniczeni wiedzą od dawna. Że to olbrzymi, nigdy do końca nie wykorzystany talent. Wybitny artysta, który od lat marnuje się z tych czy innych powodów schodząc na drugi plan, ustępując miejsca gorszym od siebie, ale lepiej wpisującym się w konwencję rozrywki dla mas. 2-godzinny show, jaki zaprezentował w Dublinie wobec garstki zaledwie widzów, był rewelacyjny. Śmiem twierdzić, że jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu w wykonaniu polskiego wykonawcy.

            Można zarzucić mu, że ów show był dość chaotyczny. I tylko z początku zauważyć w nim można było pewnego rodzaju plan. Z czasem natomiast przerodził się w ciąg, niezbyt ze sobą powiązanych, dowcipów. Można to jednak wybaczyć biorąc pod uwagę, że gdy to nastąpiło widownia była już, że się tak wyrażę, rozbrojona. Wcześniej skupiał się na tym, co stanowi najbardziej istotny punkt jego biografii, na głównych pasjach, którymi zawsze były kobiety z jednej strony i alkohol z drugiej. I wszystko to, co pojawia się na styku tych dwóch zjawisk. Warto też podkreślić, że mimo wybitnie anegdotycznego charakteru całego występu prawie nie pojawiły się w nim rzeczy już znane. Artysta sypał dowcipami jak z rękawa, ale raptem może dwa razy usłyszałem żarty, które już znałem wcześniej. W obu zresztą przypadkach były to rzeczy nieduże, nieistotne dla konstrukcji całości.

Bałtroczyk to cudowny anegdociarz. Niezrównany opowiadacz żartów. A do tego mistrz twórczej dygresji. Jego jedynym problemem jest to, że jest zbyt dobry. Zbyt inteligentny, zbyt subtelny. Przez jego głowę przelatuje olbrzymia liczba pomysłów i skojarzeń. Jego polszczyzna jest najwyższych lotów. Jedna z najznakomitszych, jakie możemy dzisiaj usłyszeć w radiu czy w telewizji. Nie ma on też w sobie skłonności do narcyzmu, która swego czasu popsuła kilka doskonale zapowiadających się kabaretowych talentów. Ma doskonały kontakt z publicznością. Rzadko zniża się do tego, by jej nadskakiwać. Nie ulega pokusom, by zadowolić wszystkie gusta. Pozostaje sobą, a jego wyczucie tego, co jest śmieszne, a co śmieszne nie jest, jest bliskie doskonałości.

            W tym wszystkim tkwi jednak swego rodzaju pułapka, swoiste ograniczenie. Bo z kabaretowym występem jest trochę jak z uwodzeniem kobiet. Nadmierna subtelność czasem przeszkadza. Kabareciarz powinien mieć w sobie coś z prowokatora. Potrafić posługiwać się młotkiem, a nie tylko piórem. Powinien czymś szokować, przewracać pomniki, być osobą walczącą o coś. Dlatego tak dużą estymą zawsze cieszył się u nas kabaret polityczny. Tymczasem Bałtroczyk nie ma w sobie nic z bojownika. To nie ten typ. Dowcipy, które opowiada są bardzo zabawne, ale nie zapamiętuje się ich. Nie wbijają się w pamięć. Brakuje mu dosadności. Jest jak bokser, który prezentuje najwyższą technikę, ale nie posiada nokautującego uderzenia. Zachwycają się nim specjaliści, ale rzadko porywa za sobą tłumy.

Poza tym jest on przedstawicielem inteligencji, a ta w Polsce nie sprzedaje się dziś najlepiej. Publiczność bardziej woli głupków, bo to ich odbiera jako swoich. Inteligenta, tego z książką w ręku i w okularach na nosie przejmuje z dystansem. Może dlatego, że instynktownie nie lubimy tych, którzy są od nas mądrzejsi. A może dlatego, że od lat etos człowieka wykształconego, elokwentnego i obdarzonego kulturą jest w tym kraju mieszany z błotem. Na cokołach ląduje chamstwo. Ludzie wyrafinowani natomiast spychani są na margines.

            To powoduje, że prawdopodobnie Bałtroczyk nigdy nie zdobędzie takiej popularności, na jaką zasługuje. Pozostanie elitarny. Będzie mistrzem małych, kabaretowych sal, innym pozostawiając wielkie, koncertowe hale. Nagrania z jego występami nie trafią pod strzechy, nie będą wydawane w milionowych nakładach. Tym bardziej mam nadzieję, że pozostanie przy tym co robi. Bo dla bardzo wielu jest prawdziwym mistrzem.