Invictus (2009, reż. Clint Eastwood)
07 lutego 2010, 11:36
Clint Eastwood przeszedł najbardziej chyba niezwykłą ewolucję w dziejach światowego kina. Od ról w brutalnych spaghetti westernach Sergio Leone, gdy był młody, przez filmy, w których występował jako pierwszy twardziel Ameryki, do tego by na starość zmienić front o 180 stopni. Począwszy od „Bez Przebaczenia” z 1992 roku kręci on filmy, w których wypowiada się zdecydowanie przeciwko przemocy. Pokazuje do jakiego zła prowadzi chęć zemsty i próba wymierzania sprawiedliwości na własną rękę. „Invictus” (Niezwyciężony) jest kolejnym etapem nabywania świadomości na ten temat, swoistego doroślenia i godzenia się ze światem 80-cio już letniego filmowca. Wezwaniem o przebaczenie i zapomnienie win.
Opowiada tu Eastwood o Nelsonie Mandeli, laureacie pokojowej Nagrody Nobla, który 27 lat przesiedział w więzieniu, by po jego opuszczeniu przejąć władzę w Republice Południowej Afryki jako pierwszy czarnoskóry w historii tego kraju. Film pokazuje jak jeden światły człowiek, pomimo nacisków ze strony swojego otoczenia, pragnącego zemsty na białych afrykanerach za dziesięciolecia apartheidu i poniżenia wybiera drogę pojednania. A symboliczną drogą do tego pojednania staje się tu sport.
Wcześniej, w „Million Dollar Baby” Eastwood ukazał sport jako ślepą uliczkę, niszczącą siłę, która tylko mami możliwością społecznego awansu. Po 6 latach i w tej kwestii zmienił jednak zdanie. Rugby, chociaż jakże podobne do opisywanego wtedy boksu, bo tak samo brutalne i typowo męskie, staje się u niego płaszczyzną ponadrasowego porozumienia. Szansą na zcalenie dwóch podzielonych nienawiścią społeczności.
Można się w tym momencie zastanowić, na ile film, starając się promować szlachetne postawy jest zdolny do tego, by zmieniać ludzi na lepszych. Eastwood jest na tyle doświadczonym życiowo człowiekiem by wiedzieć, że żadne słowa czy porywające deklaracje tego nie uczynią. Dlatego jego film stara się unikać patosu, ukazuje złożoność problemu, ogrom przepaści, która wciąż pozostaje do przeskoczenia. Jednocześnie jednak sięga po fenomen sportu jako tego, który swą magią może doprowadzić do chwilowego przynajmniej zjednoczenia. Pokazuje, że skoro Mandela był w stanie scalić swój naród przy kibicowaniu drużynie narodowej, zdobywającej mistrzostwo świata, to wszystko jest możliwe. Wystarczy w to uwierzyć.
Eastwood jest niewątpliwie jednym z najlepszych obecnie amerykańskich reżyserów. Technicznie nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jednocześnie jego filmy poruszają tematy ważne, a on sam zaczął odgrywać rolę pierwszego moralisty, wręcz sumienia Ameryki. Tę samą rolę, którą usiłował przejąć Mel Gibson, ale zabrakło mu do tego rozumu i samokontroli. Ma też na końcie dwa niewątpliwe arcydzieła: wspomniane „Bez Przebaczenia” i „Mystic River” z 2003 roku. „Invictus” arcydziełem nie jest, ale jest filmem ważnym i zawierającym potrzebny światu ładunek szlachetności. Rzadkim przypadkiem wiary w to, że człowiek, choć zasadniczo skłócony ze światem i z samym sobą, potrafi się jednak zmienić. Eastwood rozumie tego rodzaju zmianę. W końcu wyrzekający się przemocy Mandela (w bardzo dobrej, wyciszonej interpretacji Morgana Freemana) to jakby on sam.
Dodaj komentarz