Pożegnania (1948, Stanisław Dygat)
22 stycznia 2010, 04:53
Druga powieść Stanisława Dygata wywołuje we mnie wyjątkowo sprzeczne odczucia. Z jednej strony, biorąc pod uwagę powieściowy debiut tego pisarza, którym było wcześniejsze o 2 lata „Jezioro Bodeńskie”, należy ją uznać za porażkę. I to być może jedną z największych w polskiej literaturze. Po tej pierwszej książce zapowiadał się bowiem Dygat na pisarza bardzo wysokiej, wręcz międzynarodowej klasy. Talent może nie na miarę Gombrowicza, ale niewiele mu ustępujący. Niestety w kolejnych latach z Dygatem stało się dokładnie to samo, co stało się też później z Różewiczem. Tak samo jak on, po błyskotliwie, że tak powiem kosmopolitycznym debiucie, obaj ugrzęźli w zaściankowej PRL-owskiej rzeczywistości i niestety jako artyści zmarnowali się. Chociaż obaj wychodzili z podobnego wysokiego, ferdydurkowskiego korzenia.
W pierwszym momencie „Pożegnania” takie właśnie robią wrażenie. Utonięcia w klimatach przedwojennej Warszawy. Ale nie tych tchnących oryginalnością spod znaku Grzesiuka, ale tych trywialnych, typowych dla efemeryd lat 50-tych, Hłaski i Tyrmanda. Dygat opisuje tu młodzieńczy bunt, konflikt pokoleń, ale pozbawiony jakiejkolwiek metafizycznej warstwy. Jakiegokolwiek odgórnego spojrzenia dojrzałego człowieka, który ma do tych spraw jakiś wynikający z życiowych doświadczeń dystans. Skupia się nie na przyczynach tego buntu, nie analizuje go, a jedynie szuka poklasku prezentując cały wachlarz ówczesnych póz i afektacji. Przez to dla dzisiejszego czytelnika jest to literatura, która jest conajwyżej dokumentem swoich czasów. A może bardziej: dokumentem naiwności owych czasów.
Drugie spojrzenie na tę książkę powoduje jednak, że nasz osąd ulega stopniowemu złagodzeniu. Głównie z jednego tylko powodu. Postaci kobiecej, której nie wahałbym się nazwać, jedną z najciekawszych w naszej rodzimej, jakże często impotentnej, literaturze. Niewiele było w niej Nastazji Filipownych. Kobiety są u powieściach polskich pisarzy z reguły nieodgadnionymi pięknościami, niczym Izabela Łęcka w „Lalce” Bolesława Prusa. Pewną galerię kobiet z krwi i kości spotykamy co najwyżej u polskich pisarek. Ale i te z reguły pozbawione są wyrazu. Stłamszone społecznymi rolami, które im przypisano. Tymczasem Dygat tworzy postać jak najbardziej nowoczesną i fascynującą. Ukazuje kobietę niewykształconą, nie najpiękniejszą, ale obdarzoną charyzmą, temperamentem, hardością. Ilekroć pojawia się ona na scenie przytłacza sobą nieciekawego bohatera i całą rozgrywającą się tutaj fabułę. Zresztą pozbawioną jakichś specjalnych atrakcji.
Kobieta ta jest tak silną osobowością, że sam Dygat pogubił się co ma z nią zrobić. Z jednej strony karze jej kochać poznanego przygodnie chłopaka, ale nie decyduje się na jakiekolwiek zbliżenie między nimi. Jakby zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie uczynić ze swojego bohatera kogoś choćby w 20% tak interesującego jak ona. Co czyni ich ewentualny związek dość karkołomnym. W połowie książki, nie wiedząc co robić dalej, wywozi więc chłopca do Paryża, by go od niej odseparować. Spotykają się dopiero pod koniec, ale i wtedy niewiele z tego wynika. W starciu z nieuznającą jakichkolwiek schematów kobietą bohater książki może jedynie milczeć, tudzież popisywać się upozowanym zblazowaniem. Ostatni fragment pozostawia nas w zawieszeniu. A przecież to właśnie dalsze koleje ich życia byłyby w tym wszystkim najważniejsze. Tyle że jak je napisać tego już Dygat nie wiedział.
Dodaj komentarz