Up in the Air (2009, reż. Jason Reitman)
29 stycznia 2010, 18:26
“Up In the Air” to film bardzo dobry, ale nie aż tak wybitny, by go od razu nagradzać. Nakręcił go Jason Reitman, ten sam, który wcześniej zrobił „Juno”. Nie lubiłem tamtego filmu i ten też nie wywołał we mnie zachwytu. Chociaż zauważyć tu należy pewien postęp. Reitman wciąż posługuje się manierą, która lekko mnie irytuje. Niby porusza istotne problemy współczesnego świata, niby ma oryginalne podejście do rzeczywistości, niby zagłębia się w psychikę współczesnego amerykańskiego mieszczucha, ale niestety to wszystko tylko niby. Jego filmy wyglądają tak, jakby zamiast wwiercić się w przedstawione zagadnienie, zaledwie dotykał go i zadowolony z siebie biegł dalej. Sugeruje on istnienie problemów, skrywanych pod pozorami udanego, nowoczesnego życia, co jest chwalebne, ale niestety zaskakująco mało z tych analiz wynika.
W „Up in the Air” mamy archetyp przystojnego, bogatego człowieka sukcesu. W ciągłym ruchu, loty samolotem w biznes-klasie, najdroższe hotele, karty kredytowe. Człowiek sukcesu to zresztą mało powiedziane. Mamy tu do czynienia wręcz z chodzącym sukcesem. Osobą, u którego wyznaczniki materialnego powodzenia zastąpiły już praktycznie wszystko. Lotnisko czy hotel jest jego domem. Z garnituru nie wyskakuje, chyba że musi iść spać. Kontaktów przyjacielskich, miłosnych, rodzinnych, jakichkolwiek nie utrzymuje. Jego mieszkanie, w którym przebywa tylko kilka dni w ciągu roku (i są to dla niego dni całkowicie stracone) jest zupełnie puste. Tak jak zresztą jego głowa, w której znajduje się jedynie zbiór praktycznych wskazówek na każdą zawodową i około-zawodową sytuację.
Jednocześnie nie powinniśmy dać się zwieść pozorom. Ten człowiek, będący na pierwszy rzut oka chodzącą doskonałością, obiekt marzeń i zazdrości, w interpretacji samego George’a Clooney’a wykonuje najgorszą robotę, jaką można sobie tylko wyobrazić. Jest wynajmowany przez rozmaite korporacje, by informować zatrudnionych tam pracowników o tym, że akurat stracili pracę. Z moralnego punktu widzenia jest to profesja sytuująca się piętro niżej od zawodu prostytutki. Od razu domyślamy się, że ceną, jaką bohater płaci za swoje finansowe przywileje, jest poczucie krańcowego zeszmacenia się. Z tego też wynika jego takie a nie inne podejściu do innych. Bliskich i tych, którzy mogliby stać mu się bliscy. Można to uznać za oskarżenie całego systemu. Ukazanie, co tak naprawę stoi w kapitalizmie za tymi wszystkimi błyskotliwymi karierami. Do czego prowadzi zaakceptowanie chwytliwych z pozoru reguł, które sam bohater wykłada na bardzo dobrze płatnych kursach dla początkujących cyników i pracoholików.
Ale nie byłoby przecież dramatu, gdyby nie chęć zmiany, przewartościowania wszystkiego, skrętu o 180 stopni. W tym wypadku owo pęknięcie następuje w bohaterze z dwóch powodów. Po pierwsze w jego pracy pojawia się osoba, której pęd do kariery i co za tym idzie podejście do człowieka przekracza granice rozsądku. Jeżeli dotychczas nasz bohater starał się zachować pozory, że to co robi nie jest kompletnym draństwem, to teraz próbują mu to odebrać. Z drugiej strony pojawia się w jego życiu kobieta, w której niebezpiecznie zaczyna się on zakochiwać. Łamiąc w ten sposób przyjęte przez siebie dawno temu zasady.
Najbardziej interesujący jest zwód, który Reitman robi pod koniec swego filmu. Gdy wydaje nam się, że wszystko zmierza do happy endu, zostajemy wyprowadzeni z błędu. Nie ma szczęśliwego zakończenia, nie ma możliwości odmiany. To, co dostrzegamy nie jest przemianą grzesznika w świętego. To tylko moment, kiedy ten grzesznik uświadamia sobie skalę swojego upadku. Zauważa, że życie, które toczy jest puste i nic nie warte. Ale i tak nie jest w stanie go odmienić.
Pytanie tylko, czy cała ta historia wnosi cokolwiek nowego, nie tylko do naszego życia, ale też do kina jako takiego. Mam bowiem wrażenie, że rewelacje Reitmana są rewelacjami pozornymi. Bohater, którego oglądamy jest kimś, kogo tak naprawdę widzieliśmy już w kinie wielokrotnie. Zmienia się tylko jego opakowanie. I scenografia, która znajduje się za nim. Ale sam wywód nie jest niczym oryginalnym. Przecież każdy już dzisiaj wie, że pieniądze szczęścia nie dają. Wszyscy potrzebujemy miłości, i tak dalej. No chyba, że Amerykanów dalej trzeba o tym przekonywać. Natomiast dla reszty świata wszystko, o czym się tu mówi będzie od początku dość oczywiste.
Także walory czysto techniczne z pewnością nie czynią z tego filmu dzieła wyjątkowego. George Clooney jest bardzo dobry, ale to nie jest rola na Oskara. Pozostali aktorzy są wiarygodni, ale też bez przesady. Wśród dialogów trafia się kilka, niedużych perełek, ale daleko całości do poziomu mistrzostwa. Sądzę, że nie jest to utwór, do którego będziemy wracać po latach z wypiekami na twarzy. Podobnie zresztą jak do „Juno”. Też bardzo przecenianego w swoim czasie.
Dodaj komentarz