Archiwum styczeń 2010, strona 1


Little Earthquakes (1991, Tori Amos)
Autor: leppus_28
25 stycznia 2010, 14:26

Tori Amos. Zjawisko. Diwa. Nieomal symbol. Na tle całego współczesnego świata muzycznego artystka osobna, odrębna. A może inaczej: artystka, w odróżnieniu do całej plejady pop-kulturowych produktów, wykreowanych przez armię specjalistów na potrzeby telewizji. Na tym tle Tori Amos reprezentuje niezależność, chadzanie własnymi ścieżkami, przedkładanie własnej wrażliwości ponad oczekiwania masowej widowni. Jej przypadek udowadnia, że można w tym biznesie być sobą, śpiewać to na co ma się ochotę, ubierać tak, jak ci się podoba. Nie musisz udawać kogoś, kim nie jesteś, by się „przebić”.

            Trudno byłoby nawet określić, jaki gatunek muzyczny reprezentuje. Nie jest to bowiem ani pop, ani rock, ani soul, blues, czy piosenka poetycka. W istocie to, co uprawia jest czymś pomiędzy. Jest czymś tylko jej. Nie mającym zbyt wielu odniesień do innych osobowości świata muzyki. Próba opisania tego, co tworzy też nie jest proste. Ciężko słowami opisać coś tak zwiewnego, ulotnego, delikatnego, mieniącego się taką ilością podtekstów, znaczeń i emocji. By opisać jej muzykę krytycy z reguły używają określeń: trudna, nieprzyjazna w pierwszym kontakcie. Osobiście powiedziałbym inaczej. Muzyka Tori Amos wymaga wejścia do innego świata. Poznania go, oswojenia. Zrozumienia zasad, jakimi się kieruje. Wynika to z jej stricte osobistego charakteru. Obcowanie z nią jest jak wniknięcie w czyjąś duszę, penetrowanie jej zakamarków. Ci, którzy oczekują szybkich doznań, łatwych wniosków powinni od razu zrezygnować.

            Można się długo rozwodzić nad skalą jej głosu, którym jednak nie popisuje się w taki sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Melodie, które tworzy są zawiłe i nie oczywiste. Wydają się proste co najwyżej do momentu, kiedy spróbowalibyśmy je zaśpiewać. Twierdzenia, że jest podobna do Kate Bush są bałamutne, oparte na bardzo powierzchownych podobieństwach. Nie bez powodu jest jedną z tych wybitnych artystek, które doczekały się najmniejszej chyba ilości coverów. Można ją podziwiać, ale nie sposób naśladować. Tak jak nie do końca można zrozumieć słowa, które wyśpiewuje.

Przy tym wszystkim Tori jest artystką w wysokim stopniu chimeryczną. Wiecznie poszukuje. Zmienia się. Żaden jej występ nie jest taki sam. Żadne wykonanie podobne do poprzedniego. Ilekroć pojawia się na scenie wygląda inaczej. W jednym momencie zalotna i promieniująca erotyzmem, za chwilę zamknięta w sobie, żyjąca w swoim własnym świecie. Jednocześnie nadwrażliwa i prowokująca, ale zawsze absolutnie skupiona na swojej muzyce. Naturalna, ale świadoma misji, którą ma do wykonania.

Gdy poznaje się jej twórczość nic nie następuje tu szybko. Odkrywamy ją stopniowo, jakbyśmy kolejno otwierali coraz to nowe drzwi. Taka jest właśnie pierwsza jej płyta, „Little Earthquakes” z 1991 roku. Chyba jedyna, wobec której można powiedzieć, że była stworzona by być hitem. Przypomina labirynt niekończących się korytarzy. W pierwszej chwili musimy się poczuć zagubieni i zdezorientowani. Tylko buntownicze i anty-religijne wyzwanie zawarte w otwierające płytę „Crucify” wydaje się oczywiste. Następnie brniemy w zaskakujące wyznania i zadziwiające, czysto poetyckie metafory, tworzące cały wachlarz doświadczeń współczesnej kobiety. Wrażliwej, odważnej, próbującej pogodzić się ze światem, odnaleźć własną seksualność. Są tu słowa, które tylko ona mogłaby wypowiedzieć. Są drogi, wiodące do samowyzwolenia. Wskazówki dla tych, którym choć idą podobną drogą brakuje sił i talentu, które ona odkryła w sobie. Jest piosenka, będąca opowieścią o gwałcie, jakiego ofiarą padła piosenkarka w młodości.

Słuchając tego wszystkiego uświadamiamy sobie, że choćbyśmy nie wiem ile razy przesłuchali ten materiał, to wszystkich drzwi nie otworzymy. Zawsze będą jakieś, które pozostaną zamknięte. Niektóre tylko dla nas, a niektóre takie, które z zasady mają zamkniętymi pozostać.

 

Dress To Kill (1998, Eddie Izzard)
Autor: leppus_28
24 stycznia 2010, 15:06

Brytyjski, ale urodzony w Jemenie, komik estradowy Eddie Izzard, to postać niezwykła. Jego aktualny show o nazwie „Stripped”, który miałem niedawno okazję oglądać na żywo w Belfaście, jest niezły, ale arcydziełem pozostaje „Dress To Kill”, nagrany w San Francisco w 1998 roku. Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych „stand-upów” jakie znam. „Stand-upów” czyli występów, w których dany artysta jest całkowicie sam, stojąc lub siedząc na przeciw widowni, którą usiłuje rozśmieszyć. Dla informacji tych, którzy sądzą, że zagadnienie jest błahe i niezbyt trudne do realizacji należy koniecznie nadmienić, że „Dress To Kill”, podobnie jak inne występy Izzarda, trwa ok. półtorej godziny (w wersji amerykańskiej nawet ponad dwie). Już samo to świadczy o tym, że rzecz wznosi się nieco powyżej poziomu dowcipu czy zwykłego wygłupu. Ale oczywiście nie tylko to.

Izzard jest niezwykły choćby z racji swojego wyglądu. Jest zdeklarowanym transwestytą, co oznacza, że lubi publicznie występować w kobiecym ubraniu. Choć ostatnio zrezygnował z tego, podczas występu w San Francisco ma na sobie wysokie szpilki, damskie kimono i jest dość mocno umalowany. Ale choćby nie wiem co miał na sobie bardziej wywrotowe jest to co mówi, a nie to jak wygląda. Głównym przedmiotem jego zainteresowania jest bowiem historia. Jego występ jest 1.5-godzinnym wykładem dotyczącym dziejów ludzkości, od czasów pierwotnych, przez II wojnę światową, a skończywszy na czasach współczesnych, Żeby uzmysłowić sobie w pełni nietypowość tego o czym mówię, należy wziąć pod uwagę naturalną awersję, jaką kultura zachodnia ma obecnie do tego typu tematów. Naprawdę nie tak wielueosób, nawet wykształconych, orientuje się dziś w Anglii czy Ameryce kto to był Henryk VIII czy Napoleon Bonaparte, a nawet tych, którzy się orientują, niewiele to obchodzi. W jaki sposób więc Izzard jest w stanie mówić o tym przed tłumem kilku tysięcy osób w taki sposób, by było to zabawne i by nikt nie zaczął ziewać?

Główny pomysł polega na przefiltrowaniu opisywanych wydarzeń przez stricte współczesny punkt widzenia. I to bynajmniej nie punkt widzenia intelektualisty czy historyka, ale że się tak wyrażę przeciętnego głupka. Izzard patrzy na historię świata okiem kogoś siedzącego na codzień przed telewizorem i z trudem  znajdującego chęci na cokolwiek. Ta perspektywa pozwala mu uwypuklić cały nonsens tego, o czym uczono nas gdy byliśmy mali, w tonie całkowicie jednak na serio. On tymczasem przenosi to wszystko tam, gdzie jest tego miejsce, to znaczy w sferę komedii i czystego surrealizmu. Bo tym właśnie jest dla dzisiejszego człowieka opowieść o tym, że ktoś kiedyś usiłował zgładzić kilka milionów innych osób, znajdując dla tego logiczne wyjaśnienie, a pozostali temu przyklasnęli.

Największym osiągnięciem komika jest to, że to, co mówi, jest zabawne i potworne jednocześnie. Ani przez moment nie umyka mu fakt, że mówi o rzeczach strasznych, bo takich, które wydarzyły się naprawdę. Zbrodnie Hitlera, Stalina, czy całej masy innych psychopatów, których pełno w podręcznikach do historii, należy wyśmiać jako przejaw kompletnej głupoty, nie zapominając jednak, jak wielu ludzi ten koszmar kosztował życie.

Izzard jest też, jak sam deklaruje, zdecydowanym ateistą. Do kwestii religii i Boga podchodzi dokładnie tak samo, jak do historii. To znaczy z dystansem, który te kwestie w radosny sposób kompromituje. Przejścia przez wyobraźnię komika nie wytrzymuje żadna ewangeliczna opowieść, żaden, choćby nie wiem jak przemyślany system teologiczny, bo nie wytrzymuje go jakiekolwiek poważne podejście do rzeczywistości. Wszystko zostaje obrócone w uroczy nonsens. A rzeczy, w których pozornie nie było nic komicznego nawet szybciej niż pozostałe.

To, co pozostaje, jest tylko nieuchwytnym wrażeniem. Żadnych wniosków nie otrzymujemy na talerzu. Tylko gdzieś na marginesie, jakby przy okazji uzmysławiamy sobie, że Izzard jest w takim samym stopniu niestrudzonym tropicielem wszechogarniającego absurdu, co bojownikiem o normalność. W swych błyskotliwych skeczach udowadnia, że to, co zwykle uznajemy za święte i godne szacunku, jest w istocie martwe. A żywy jest tylko człowiek. Zwyczajny, niezależny i wiecznie poddany rozmaitej opresji, którą wymyślają inni ludzie, próbując skomplikować mu życie.

 

Czekając na Turka (2009, reż. Andrzej Grabowski)...
Autor: leppus_28
22 stycznia 2010, 19:09

Teatr Stary w Krakowie. Świątynia polskiego teatru. Jeden z ostatnich bastionów sztuki wysokiej w tym kraju. Wystarczy wejść do środka, a od razu uświadamiamy sobie, że nie jest to zwyczajne miejsce. Tak małego i obskurnie wykonanego teatru można by ze świecą szukać i nie znaleźć, niezależnie czy przetrząsnęlibyśmy Paryż, Wiedeń czy londyński West End. Tutaj czas zatrzymał się i to dość dawno temu. To jakby manifestacja: nas wymogi estetyczne nie dotyczą. Nasze ściany nie muszą być otynkowane. Nam nie przeszkadza zaduch i stęchlizna. Dlaczego? Bo my prezentujemy państwu prawdziwą sztukę i nic nas więcej nie obchodzi. Ale czy aby na pewno? Nie do końca...

Można się było wiele spodziewać po nazwiskach Grabowski-Peszek, które znajdowały się na afiszu. W końcu to żywe legendy. Obok Jerzego Treli główne filary krakowskiego teatru od zawsze, czyli przynajmniej od połowy lat 80-tych. Przedstawienie jest jednak zaledwie średnie. Po części wina to materiału literackiego. Sztuka Stasiuka należy do rodzaju teatralnej konfekcji. Jest to rzecz napisana naprędce, na określone zamówienie i nie pretenduje do rangi arcydzieła. Gra się to, bo coś grać trzeba, czymś trzeba wypełnić luki w poważniejszym repertuarze. Zwłaszcza czymś świeżym, nowym, komentującym na bierząco to, co się w Polsce aktualnie dzieje. I biorąc to pod uwagę nie jest to złe. Jedynie nie należy się spodziewać cudów.

Wiadomo, że do teatru idzie się głównie na aktora, który gra główną rolę, ewentualnie by zapoznać się z oryginalną interpretacją znanego skądinąd tematu, będącą dziełem reżysera. Jeśli chodzi o Grabowskiego to z pewnością widać było tu jego rękę, choćby w skłonności do pewnego rodzaju słownych gier. W zachowaniu męskiego chóru, nie tyle wypowiadającego ile wyśpiewującego to, co ma do powiedzenie. Co do Peszka to wciąż jest to wielki aktor, umiejący jak mało kto sprzedać szybki, błyskotliwy dialog, o ile się mu takowy dostarczy. Z drugiej strony wiek robi niestety swoje. Brakuje mu już dzisiaj owego arsenału czysto fizycznego aktorstwa, którym zachwycał niegdyś. A i rola była z tych, które nie sprzyjają uzewnętrznieniu większej ilości energii. I wciąż się myli, ale taki już widać jego urok jako aktora teatralnego.

Poza tym mieliśmy nieco scenicznego happeningu, ale takiego, który dzisiaj staje się już pewnego rodzaju normą. Trzeba czymś szczególnym widza zaskoczyć, skoro już przyszedł zobaczyć przedstawienie. Zwrócić jego uwagę jakimś niezwykym pomysłem na scenografię. Pokazać coś, czego dotąd nie widział. Tym razem mieliśmy aktora chodzącego po oparciach naszych foteli, a na koniec wyprodukowaną specjalnie na ten użytek pianą zalano całą scenę i potopili się w niej co poniektórzy aktorzy. Trochę bałem się w tym momencie jak wytrzymają to stare deski, z których zrobiona była scena. Bo gdyby je kiedyś trzeba było wymienić na nowe to Teatr Stary przestałby być już chyba Teatrem Starym...

 

 

Pożegnania (1948, Stanisław Dygat)
Autor: leppus_28
22 stycznia 2010, 04:53

Druga powieść Stanisława Dygata wywołuje we mnie wyjątkowo sprzeczne odczucia. Z jednej strony, biorąc pod uwagę powieściowy debiut tego pisarza, którym było wcześniejsze o 2 lata „Jezioro Bodeńskie”, należy ją uznać za porażkę. I to być może jedną z największych w polskiej literaturze. Po tej pierwszej książce zapowiadał się bowiem Dygat na pisarza bardzo wysokiej, wręcz międzynarodowej klasy. Talent może nie na miarę Gombrowicza, ale niewiele mu ustępujący. Niestety w kolejnych latach z Dygatem stało się dokładnie to samo, co stało się też później z Różewiczem. Tak samo jak on, po błyskotliwie, że tak powiem kosmopolitycznym debiucie, obaj ugrzęźli w zaściankowej PRL-owskiej rzeczywistości i niestety jako artyści zmarnowali się. Chociaż obaj wychodzili z podobnego wysokiego, ferdydurkowskiego korzenia.

            W pierwszym momencie „Pożegnania” takie właśnie robią wrażenie. Utonięcia w klimatach przedwojennej Warszawy. Ale nie tych tchnących oryginalnością spod znaku Grzesiuka, ale tych trywialnych, typowych dla efemeryd lat 50-tych, Hłaski i Tyrmanda. Dygat opisuje tu młodzieńczy bunt, konflikt pokoleń, ale pozbawiony jakiejkolwiek metafizycznej warstwy. Jakiegokolwiek odgórnego spojrzenia dojrzałego człowieka, który ma do tych spraw jakiś wynikający z życiowych doświadczeń dystans. Skupia się nie na przyczynach tego buntu, nie analizuje go, a jedynie szuka poklasku prezentując cały wachlarz ówczesnych póz i afektacji. Przez to dla dzisiejszego czytelnika jest to literatura, która jest conajwyżej dokumentem swoich czasów. A może bardziej: dokumentem naiwności owych czasów.

            Drugie spojrzenie na tę książkę powoduje jednak, że nasz osąd ulega stopniowemu złagodzeniu. Głównie z jednego tylko powodu. Postaci kobiecej, której nie wahałbym się nazwać, jedną z najciekawszych w naszej rodzimej, jakże często impotentnej, literaturze. Niewiele było w niej Nastazji Filipownych. Kobiety są u powieściach polskich pisarzy z reguły nieodgadnionymi pięknościami, niczym Izabela Łęcka w „Lalce” Bolesława Prusa. Pewną galerię kobiet z krwi i kości spotykamy co najwyżej u polskich pisarek. Ale i te z reguły pozbawione są wyrazu. Stłamszone społecznymi rolami, które im przypisano. Tymczasem Dygat tworzy postać jak najbardziej nowoczesną i fascynującą. Ukazuje kobietę niewykształconą, nie najpiękniejszą, ale obdarzoną charyzmą, temperamentem, hardością. Ilekroć pojawia się ona na scenie przytłacza sobą nieciekawego bohatera i całą rozgrywającą się tutaj fabułę. Zresztą pozbawioną jakichś specjalnych atrakcji.

            Kobieta ta jest tak silną osobowością, że sam Dygat pogubił się co ma z nią zrobić. Z jednej strony karze jej kochać poznanego przygodnie chłopaka, ale nie decyduje się na jakiekolwiek zbliżenie między nimi. Jakby zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie uczynić ze swojego bohatera kogoś choćby w 20% tak interesującego jak ona. Co czyni ich ewentualny związek dość karkołomnym. W połowie książki, nie wiedząc co robić dalej, wywozi więc chłopca do Paryża, by go od niej odseparować. Spotykają się dopiero pod koniec, ale i wtedy niewiele z tego wynika. W starciu z nieuznającą jakichkolwiek schematów kobietą bohater książki może jedynie milczeć, tudzież popisywać się upozowanym zblazowaniem. Ostatni fragment pozostawia nas w zawieszeniu. A przecież to właśnie dalsze koleje ich życia byłyby w tym wszystkim najważniejsze. Tyle że jak je napisać tego już Dygat nie wiedział.

 

Rewers (2009, reż. Borys Lankosz)
Autor: leppus_28
22 stycznia 2010, 04:09

Ponownie zdarza się, że polska krytyka wynosi pod niebiosa jakiś rodzimy film, rozpływa się w zachwytach nad nim, podczas gdy widownia w przeważającej części nie podziela owego entuzjazmu i ma świadomość, że obcuje z dziełem co najwyżej średnim. „Rewers” Borysa Lankosza może nie wywołuje przesadnej irytacji, tak jak kilka poprzednich okrzyczanych arcydzeł, ale też nie porywa tak, jak moglibyśmy się tego spodziewać po utworze do tego stopnia lansowanym. Na pewno jest to obraz nie pozbawiony zalet. Jest wyjątkowo dopracowany pod względem aktorskim, co w naszym kinie jest dużą rzadkością. Zwracają uwagę świetne role drugoplanowe Krystyny Jandy i Anny Polony i bardzo dobry Marcin Dorociński, wcielający się w postać, będącą skrzyżowaniem amanta w dawnym stylu, prostaka i powojennego pozera z gatunku Marka Hłaski. Ten papieros w ustach, ten biały płaszcz i włosy zaczesane do góry, to wszystko świadczy o tym, jak poważnie podszedł aktor do roli, w którą miał się wcielić. Agata Buzek też nie jest zła jako zahukana amatorka poezji, która nie radzi sobie z brutalnością otaczającego ją świata, chociaż pewnie z całego tego towarzystwa wypadła najsłabiej. Na tym jednak plusy filmu się kończą. Poza tym dzieło Lankosza nie spełnia oczekiwań na żadnej płaszczyźnie. Ani jako obraz minionych czasów, bo nie dowiadujemy się z niego wiele poza tym, co już od dawna wiedzieliśmy. Ani jako komedia, bo nie jest specjalnie śmieszna. Ani jako historia miłosna, bo przedstawia co najwyżej naiwność nie wyrobionej życiowo dziewczynki, która zbyt szybko ulega uczuciu do mężczyzny, który nią manipuluje.

 Należy docenić pewien rys tego filmu, który w delikatny sposób pokazuje rzeczywistość, którą znamy z książek, od strony czysto kobiecej. Tego w naszej literaturze i w naszym kinie, zdominowanym niegdyś przez męski heroizm, nie było. Rzadko docierała do nas świadomość dramatu, jaki był udziałem tej części narodu, która pozostała sama po tym, jak druga część zginęła lub też poszła do więzienia. Te rewelacje są jedynak rewelacjami jedynie na naszym podwórku. To są objawienia, które są takimi jedynie z powodu istnienia daleko posuniętego uwiądu naszej kultury. Nie są natomiast wynikiem jakichś szczególnych walorów filmu jako takiego. Pod tym względem wpisuje się on niestety w cały nurt twórczości, który określiłbym jako wsteczny. W ostatnich kilku latach zadziwia to, jak wiele polskich dzieł filmowych i to tych najbardziej oklaskiwanych dotyczy spraw minionych. Jak wiele z nich nie tylko ucieka od teraźniejszości, ale nie wykazuje z nią jakichkolwiek powiązań. Bo czy cokolwiek wynika dla nas z opowieści, którą snuje nam tu pan reżyser? Moim zdaniem absolutnie nic. Ani nie ma dzisiaj już UB, ani młode intelektualistki nie są tak zamknięte w sobie i nie mające pojęcia o niczym jak dawniej. Tym sposobem film Lankosza jest kolejnym, który zajmuje się problemami, które nikogo za bardzo dzisiaj już nie obchodzą. Niby stara się on spojrzeć na przeszłość z nowej perspektywy, ale tak naprawdę brakuje mu odwagi i rozumu, by powiedzieć nam coś nowego. W rezultacie otrzymujemy pół-produkt. Rzecz zbyt nieśmiałą, by rzeczywiście wniosła do naszego spojrzenia na świat jakąkolwiek odmianę.