Heban (1998, Ryszard Kapuściński)
25 stycznia 2010, 15:14
Nie od razu stałem się fanem prozy Ryszarda Kapuścińskiego. Kilka jego pierwszych książek, do których dotarłem nie wzbudziły we mnie wielkiego entuzjazmu. Przeważało zdumienie. Biorąc pod uwagę, że jest to najczęściej (podobno) tłumaczony polski pisarz, spodziewać by się można rozmaitych fajerwerków. Tymczasem zamiast tego otrzymujemy rzecz skromną. Styl prosty, pozbawiony ozdobników. Spojrzenie jakby nieśmiałe, opinie nie narzucające się. Oczekujemy wybuchów, eksplozji, trzęsienia ziemi, a dostajemy zwykły z pozoru reportaż. Pozbawiony rzucających się w oczy spektakularnych atrakcji, błyskotliwych prowokacji i rewolucyjnych tez.
Dopiero czytając dłużej i z większym spokojem to, co Kapuściński pisze, zaczynamy sobie uświadamiać niezwykłość tego, z czym mamy do czynienia. Niezwykłość tkwiącą paradoksalnie w zwyczajności. Bogactwo ukryte w prostocie. Głęboką mądrość, zawartą w drobiazgowych obserwacjach. I myślę, że jest to proza, która z czasem będzie tylko potężnieć. Był bowiem Kapuściński prorokiem nowego spojrzenia na różnorodność otaczającego nas świata. I to pewnie dlatego, że sam za takiego proroka nigdy się nie czuł. Sam chciał jedynie opisywać to, co widzi, bez dodawania od siebie narzuconego odgórnie moralnego osądu. Właśnie dzięki temu uzyskał ów czysto humanistyczny wgląd w rzeczywistość. Pozbawiony ideologii, która ten wgląd zatruwa, utrudniając precyzyjne widzenie.
„Heban” jest opowieścią o podróżach autora po Afryce. Tym razem nie ogranicza się on do jednego kraju, ale wędruje po różnych. Jakby celem było dotarcie do prawdy o Afryce jako całości. Choć od początku zdajemy sobie sprawę z tego, że jakichkolwiek rozstrzygających wniosków tu być nie może. Świat jest zbyt wielki, zbyt skomplikowany, by go ogarnąć. Nawet dla tak wielkiego podróżnika jakim był Kapuściński. Nędza i zło sąsiaduje z radością i nadzieją i nie sposób ich od siebie oddzielić. Im więcej wiemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z własnej niewiedzy. Im dalej dotrzemy, tym głębiej uświadamiamy sobie, jak wiele pozostaje nam do zobaczenia. Jak dalece owe „poznanie Afryki”, tak samo zresztą jako poznanie czegokolwiek, jest w istocie niemożliwe.
Oczywiście siłą napędową książki jest sama niezwykła postać autora. Człowieka, który przemierzył kontynent afrykański wzdłuż i wszerz, był w krajach ogarniętych najstraszliwszymi konfliktami, spotykał się z tyranami, mającymi na sumieniu tysiące istnień ludzkich. Samotnie przemierzał pustynię, wielokrotnie skazywany był na śmierć i cudem się ratował, chorował na gruźlicę i malarię. Można powiedzieć, że poznał na własnej skórze grozę tego, co doświadczają ludzie, na codzień tam żyjący. Mieszkał w murzyńskich dzielnicach biedy, był okradany, cierpiał głód i niepewność o własne życie. Przeżył tak wiele nieprawdopodobnych przygód, że nie miał potrzeby ich ubarwiać. Był w tak niezwykłych sytuacjach, że potem opisując je nie czuł potrzeby, by udawać bohatera czy awanturnika.
Zadziwiający jest tu kontrast między skalą opisywanych wydarzeń, a poczuciem autora o nieważności własnej osoby. Jakby to przekazywana historia była tylko tym, co się liczy. A w porównaniu do niej skromny reporter był kompletnie nieważny. Wręcz chwilami usiłował się schować, nie stawać samemu przed obiektywem. Istnienie podmiotu opisującego jest tu zredukowane do niezbędnego minimum. Dzięki temu czytając Kapuścińskiego czujemy, że pisze on jedynie z chęci by dać świadectwo prawdzie. A jedynym celem jego wypraw były zwykły, typowy dla każdego inteligentnego człowieka, pęd do poznania świata. Wniknięcia w inne kultury bez poczucia wyższości. Potrzeba zrozumienia ludzi, którzy pozornie są od nas zupełnie odmienni, a tak naprawdę są tacy sami jak my. Kapuściński docierając do najdalszych miejsc czarnej Afryki, do granic naszej cywilizacji, dotarł do czegoś, do czego wielu z nas usiłuje dotrzeć od zawsze. Odnalazł tam człowieka. A przez tego i samego siebie.
Dodaj komentarz