Avatar (2009, reż. James Cameron)
25 stycznia 2010, 15:50
„Avatar” to wydarzenie. Może istotnie bardziej techniczne niż artystyczne, ale jednak wydarzenie. Niewątpliwie pozostające bardziej w sferze rozrywki masowej niż wrażeń wyższego rzędu, ale wciąż wydarzenie. Film, który wyznacza zupełnie nowe horyzonty, wprowadza nowy standard w dziedzinie wielkiego, kinowego widowiska. Pod tym względem postawiłbym go obok „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona. Pierwszego filmu, który rozmachem i ogromem wizualnej wyobraźni przytłoczył widza. W którym stworzono cały nieistniejący w istocie świat i pokazano go nam w taki sposób, że można było zareagować na to jedynie szeroko rozchylonymi ustami.
„Avatar” jest dziełem pionierskim, nie tylko jako pierwszy całkowicie „mainstreamowy” produkt nakręcony w technice trójwymiarowej, ale przede wszystkim jako pierwszy, w którym aktorzy zostali zastąpieni postaciami w całości wykreowanymi przez komputer. Pierwszy, bo poprzednie próby podejmowane w tym względzie uznać należy za nieudane, lub też udane połowicznie. W dziedzinie wykorzystania efektów specjalnych jest tym, czym miał się stać „Park Jurajski” Stevena Spielberga sprzed 17 lat, ale nie stał się, gdyż okazał się kiepski pod każdym względem poza stroną wizualną. Cameron jest jednak mistrzem w tworzeniu gigantycznych widowisk przeznaczonych dla masowej widowni. W stosunku do Spielberga czy Lucasa nie jest bowiem obciążony doświadczeniami z czasów, gdy to kino dopiero raczkowało. Można powiedzieć, że nie ma kompleksów. Jest pozbawiony większych artystycznych ciągot i tym pokonuje pozornie wybitniejszą od siebie konkurencję.
Oczywiście mnóstwo osób narzeka obecnie, że film jest głupi i pozbawiony większej wartości. Osobiście uważam, że nie jest głupszy niż poprzednie dokonania Camerona: „Terminator 2” czy „Titanic”. Cameron to w pierwszym rzędzie specjalista, a w bardzo małym stopniu, jeżeli w ogóle, artysta. To mu pozwala utrzymywać równy poziom, nawet jeżeli nie robi filmów przez 12 lat. Nie popada w przesadne gadulstwo, ckliwość czy łopatologię, jego filmy są idealnie obliczone na frekwencyjny sukces. Ani za mądre, ani za głupie. Wszystko jest w nich wyważone. Może tylko z tym zastrzeżeniem, że „Titanic” był bardziej dla kobiet, podczas gdy „Avatar” to kino zdecydowanie męskie. W odróżnieniu do superprodukcji Spielberga, które przeznaczone są raczej dla dzieci.
Sama formuła wielkiego widowiska z zasady nie pozostawia zbyt wiele miejsca na intelektualną głębię. Jest w nie wpisana psychologiczna i ideologiczna jedno wymiarowość. Od początku musi być wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Tak jak Russell Crowe grający w „Gladiatorze” był reprezentantem cnót wszelakich, a Joaquin Phoenix grający cesarza Kommodusa był pozbawioną tych cnót kreaturą. A przecież autorem tego filmu był Ridley Scott, reżyser bynajmniej niegłupi, realizujący na przemian wielkie widowiska i filmy, jak na Hollywood, artystyczne. Ale przesadne skomplikowanie fabuły czy zaburzenie czarno-białego podziału na dobro i zło spowodowałoby klęskę finansową filmu. A trudno nie liczyć na nią jeżeli robi się film za 200 czy 300 milionów dolarów (nikt dokładnie nie wie ile kosztował „Avatar”).
Dlatego uważam film Cameron za dzieło ze wszech miar udane. I sądzę, że zgarnie ono w tym roku większość nagród Akademii Filmowej (poza oczywiście nagrodami dla aktorów). Może nie będzie to film, do którego ludzie wracać będą po wielokroć i wzruszać się. Może nie przekonał on nikogo do, bądź co bądź dość zwietrzałych tez, które były w nim zawarte. Jednak wrażenia, które towarzyszyły obejrzeniu tego po raz pierwszy w kinie, są niezapomniane. Zdjęcia, efekty specjalne, zwłaszcza przy powietrznych lotach bohaterów, były czymś, wobec czego po raz pierwszy w życiu miałbym ochotę użyć utartego określenia, że „wgniotły mnie one w fotel”. Porwały mnie. Dałem się im urzec. Wizualnie film był tak olśniewający, że można mu wybaczyć scenariuszową schematyczność. A przecież chyba o to właśnie chodzi osobom, które zajmują się robieniem kina.
Dodaj komentarz