29 stycznia 2010, 23:40
Michael Haneke jest Austriakiem, ale urodził się w Niemczech (czyli odwrotnie jak Hitler). Międzynarodową karierę zaczynał od szokujących prowokacji, takich jak „Funny Games” i „Pianistka”, według okropnej prozy Elfriede Jelinek. Od 2005 roku, kiedy nakręcił „Ukryte”, film o europejskim poczucia winy wobec kolonialnej przeszłości, przyjął na siebie rolę tego, który porusza najtrudniejsze tematy współczesnej Europy. Po niedawnym ukazaniu się „Białej Wstążki” (wszystkie filmy według jego własnego scenariusza) można o nim mówić już otwarcie, jako o najważniejszym reżyserze naszego kontynentu. O kimś, na kogo filmy czeka się ze zniecierpliwieniem i ogląda w skupieniu, jako te, które wnoszą coś istotnego do naszej wiedzy o świecie i o nas samych.
Przedmiotem zainteresowania Hanekego jest przemoc. Mechanizmy jej powstania i wnikania w społeczeństwo. Zaś wnioskiem nadrzędnym: niemożność całkowitego zrozumienia tych mechanizmów. Ukazuje on ludzi pozornie normalnych, którzy w istocie, choć nie zdają sobie z tego sprawy, są o krok od przepaści. Świat znajduje się tylko w pozornym rozkwicie. Jeżeli przypatrzymy mu się z bliska, okaże się, że w istocie jest zdegradowany, zepsuty od środka, przeżarty aż do samego dna. „Biała Wstążka” ma wyjaśniać tajemnicę, w jaki sposób w kraju wykształconym i cywilizowanym, zatryumfował nazizm. W tym celu przenosi nas do prowincjonalnego niemieckiego miasteczka w 1914 roku. Ukazując moment, kiedy pozornie zwyczajna społeczność zaczyna produkować potwory. Gdy wydobędą się ona całkowicie na światło dzienne, 20 lat później, spowodują największą katastrofę wszystkich czasów.
Obraz, który widzimy, ma jakby dwie strony. Od strony fasady wszystko jest w porządku. Panuje ład, szacunek i ostry podział społecznych ról. Gdy jednak zaglądamy do środka, do poszczególnych domów jesteśmy świadkami horroru. Dzieci poddane są bestialskiej, sadystycznej wręcz dyscyplinie. Za najlżejsze przewinienia wymierza się im kary cielesne. Króluje kłamstwo i wszechobecna zmowa milczenia. W rodzinach mamy do czynienia z kompletną atrofią uczuć. Miłość, życzliwość, serdeczność, ustąpiły miejsca przemocy. Kobiety są zepchnięte na dalszy plan. Pozbawione głosu i własnego zdania. Są jedynie niemymi świadkami tego, co się dzieje wokół nich. Liczy się tylko władza, sprawowana przez mężczyzn. A ta sprowadza się do ciągu poniżań. Słabsi są tłamszeni, zwycięża ten, kto ma w ręce kij.
Haneke pokazuje jak ta przemoc czysto rodzinna, niby dobrze ukryta przed światem, zaczyna stopniowo wydobywać się na zewnątrz. Jakby dzban zaczął się wreszcie przelewać. Sugeruje, że jest tylko kwestią czasu, gdy ofiary, potajemnie, same wezmą kij w dłoń i zaczną upominać się o sprawiedliwość. Zapragną same stać się katami. Na celownik zaś wezmą tych, którzy mają więcej od nich (dziecko miejscowego barona), ale też tych, których najłatwiej jest skrzywdzić (niedorozwiniętego chłopaka). Przemoc, którą się posługują, jest niczym więcej jak odbiciem przemocy, którą sami wcześniej doświadczyli. Świat dzieci jest odbiciem świata dorosłych. Od wychowania w skrywanej nienawiści do jej wybuchu oddziela nas tylko jeden krok.
Jednocześnie mali kaci przejmują to, co charakteryzowało katów dorosłych. Nie tylko znęcają się nad innymi, biją i mordują. Nauczyli się też doskonale kłamać, że nic takiego nie ma miejsca. Wypierać ze świadomości wszystko to, co robią. To dlatego wszelkie dochodzenia nie zdają rezultatu. Nikomu nie da się udowodnić winy. Zmowa młodych z jednej strony i starych, którzy przyznając, że ta pierwsza ma miejsce, tym samym musieliby przyznać się do własnej winy, tworzy mur nie do sforsowania. Z całego miasteczka tylko skromny nauczyciel dociera do wyjaśnienia zagadki. Wraz z młodziutką dziewczyną, w której jest zakochany, stanowi jedyny promyk światła w ukazanym przez reżysera obrazie zła. Z drugiej strony to właśnie on jest przedstawicielem niemieckiej inteligencji, która zawiodła. Okazuje się zbyt słaby, zbyt osamotniony, by powstrzymać bieg wypadków.
Film Hanekego jest zimny jak lód i precyzyjny niczym skalpel. Swą konstrukcją przypomina „Kruka” Henriego-Georgesa Clouzota, ale także późne dzieła Bergmana. Wieje z niego chłód niemalże arktyczny. Chociaż tak naprawdę nie pokazuje się nam żadnych scen przemocy, odczuwamy jej obecność. Jakbyśmy stąpali po uliczkach byłego obozu koncentracyjnego. Albo po lodzie, pod którym pulsuje rozgrzana do czerwoności lawa. Najgorsze rozgrywa się poza naszymi oczami. Jest ukryte za zamkniętymi drzwiami. Objęte tabu, wsunięte pod dywan. Jest to horror, który rozgrywa się każdego dnia, całymi latami, a następnie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Córka nie powie nikomu, że ojciec wykorzystuje ją seksualnie. Za to potem, po cichu rozciągnie drut między drzewami, by zabił się jadąc na koniu. Bo każde zło rodzi chęć rewanżu. Każda ofiara marzy o zemście.
Problem z „Białą Wstążką” jest poniekąd taki sam jaki niegdyś był z „Undergroundem” Emira Kusturicy. Może spowodować wątpliwości co do uczciwości wniosków, jakie stawia. Czy przypadkiem nie jest chęcią usprawiedliwienia samego siebie. Czy nie mamy do czynienia z twierdzeniem, iż „byliśmy nazistami, ale to dlatego, że mieliśmy wrednych rodziców”. Czy nie jest to przerzucanie odpowiedzialności jednego pokolenia na pokolenie poprzednie. Myślę, że Haneke unika tego typu oskarżeń lepiej niż swego czasu Kusturica. Jego film ma w sobie bowiem ogromny ładunek oskarżycielski skierowany przeciw własnemu narodowi. Naród ten w oczach reżysera znajduje się w stadium kompletnego upadku. Tu nie ma żadnego patosu. Żadnego przeświadczenia, że co prawda pobłądziliśmy w swych wyborach, ale posiadamy wiele chwalebnych cech (np. honor, wierność rozkazom, które nam ktoś wydaje). U Hanekego Niemcy to grupa przerażających twarzy, wykrzywionych w koszmarnym gabinecie luster. I może istotnie nazizm był tylko wynikiem krzywd, które były popełnione w przeszłości. Ale krzywdy te Niemcy sami sobie wyrządzili.