Hurt Locker (2008, Kathryn Bigelow)


Autor: leppus_28
08 marca 2010, 15:30

To, że “Hurt Locker” zwyciężył w tegorocznym wyścigu po najważniejsze nagrody Akademii Filmowej uważam za decyzję bardziej polityczną niż artystyczną. W pierwszej kolejności chodziło o danie odporu Jamesowi Cameronowi, żeby nie wydawało mu się, że ma abonament na Oskary i cokolwiek nakręci Akademia padnie przed tym na kolana. W drugiej kolejności o nagrodzenie całego nurtu kina amerykańskiego, który porusza temat nader ważny, a mianowicie wojny w Iraku. Oczywiście z perspektywy mniej lub bardziej pacyfistycznej. Nurt ten nie doczekał się jeszcze arcydzieła, ale ma na koncie szereg dzieł reprezentujących wysoki poziom, takich jak „W Dolinie Elah” czy „Body of Lies” (którego akcja rozgrywa się w Jordanii, ale chodzi w nim o to samo).

„Hurt Locker” jest lepszy od poprzednich obrazów zajmujących się tym tematem. Powiem nawet więcej Wśród wysuniętych w tym roku pretendentów do pokonania „Avatara” w kategorii najlepszego filmu i najlepszej reżyserii jest to bodaj film najlepszy. Trzeba jednak dodać, że pozostali pretendenci nie prezentowali moim zdaniem najwyższego poziomu. W tym roku za najciekawszy film amerykański, jaki do tej pory oglądałem, uważam „Dystrykt 9”. Był on nominowany do nagrody za najlepszy film, dzięki rozszerzeniu puli z 5 do 10 nominowanych, ale pominięty wśród nominacji za reżyserię. „Hurt Locker” jest filmem bardzo dobrym i bardzo ważnym. Należy go pochwalić za wiele elementów filmowego warsztatu. Nie porwał mnie on jednak, nie wstrząsnął mną. Wzbudził szacunek, ale obyło się bez zachwytu.

Pokazuje on dziwną wojnę, którą toczy obecnie Ameryka. Wojnę, w której nie ma wielkich bitew i nie ma bohaterów. Jest za to głębokie poczucie, że nie da się jej wygrać, a trudno będzie ją zakończyć nawet remisem. To film wojenny pozbawiony batalistyki. Obserwujemy pracę wojskowych saperów, którzy codziennie przemierzają nieprzychylnie do nich nastawione ulice irackiego miasta, pośród ludzi, których nie rozumieją i kultury, z którą nie mają nic wspólnego. Każdego dnia rozbrajają ładunki wybuchowe, które podkłada nie wiadomo kto i nie wiadomo w jakim celu. Wróg jest całkowicie niewidoczny. Stopiony z otaczającym ich miejskim pejzażem. Strzał może paść w każdym momencie. Śmierć potrafi przyjść z najmniej spodziewanej strony.

Filmowcy amerykańscy od kilku lat poszukują sposobu na to, by oddać specyfikę tego, w co wmanewrowała Amerykę „wojna z terrorem”, wymyślona przez George’a W. Busha. Z wszystkich pomysłów Bigelow znalazła chyba najlepszy. Jej wizja jest metaforyczna i realistyczna zarazem. Jest surowa, oszczędna, ale może być przyczynkiem do głębszej dyskusji. Nie popada w roztkliwienie i poczucie bezradności, jakie towarzyszyło „W Dolinie Elah”. Nie ulega też pokusie deformacji rzeczywistości i oskarżenia waszyngtońskiej administracji o cynizm i ignorancję, tak jak to miało miejsce w „Body of Lies” Ridleya Scotta. Klucz do tematu znalazła kobieta. Reżyserka niezbyt wcześniej ceniona. Która mimo długiej kariery, miała dotąd na koncie tylko jeden znaczący film i to wątpliwej wartości artystycznej, „Point Break” z Patrickiem Swayze, nakręcony prawie 20 lat temu.

Skąd więc mój dystans do tego filmu, skoro tak wiele ma on w sobie wartościowych rzeczy? Najbardziej chyba przeszkadza mi główny bohater. Rozumiem intencję, by pokazać, że w tym piekle na ziemi, w warunkach ciągłego balansowania na granicy życia i śmierci i poczucia bezsensu wojny, w której bierze się udział, przetrwać mogą tylko ludzie wewnętrznie wyczyszczeni z jakichkolwiek wyższych uczuć. Ci, którzy próbują do walki podejść z idealizmem wylatują w powietrze. Chwila zawahania, próba emocjonalnego zbliżenia się do kogoś, owocuje natychmiastowym zagrożeniem. Z tego powodu główne role w filmie obsadzone są przez aktorów nieznanych, wręcz anonimowych. Wybitni pojawiają się tylko na chwilę, jak zwykle świetni Guy Pearce i Ralph Fiennes.

Jeremy Renner gra solidnie, ale z nagrodami nie przesadzałbym. To przeciętny aktor, podobnie jak partnerujący mu Anthony Mackie. Jego aktorstwo nie jest w stanie udźwignąć skali dramatu, jaki moglibyśmy oczekiwać po tego typu produkcji. Zresztą psychologicznie jest to postać wątła. To prosty, bardzo twardy psychicznie chłopak. Typ kozaka, niewiele myślącego i niewątpliwie skrzywionego psychicznie. Nie tyle jest produktem wojennego szaleństwa, ile wojna wypromowała go bardziej od innych, ze względu na jego szaleństwo. W 20-kilogramowym skafandrze sapera czuje się lepiej niż w normalnym życiu. Rozumiem, że czas bohaterów się skończył. Ideały przestały istnieć, zabite przez cynizm i świadomość wszechogarniającego zła. Nie potrafię jednak kibicować tego typu postaci. Nie czuję do niego cienia nawet sympatii. A przez to nie czuję sympatii do tego, co sobą reprezentuje. Film Bigelow pokazuje wojnę, w której jedni głupcy biją się z drugimi. I nikt już do końca nie pamięta o co poszło.

 

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz