Archiwum 07 marca 2010


Alicja w Krainie Czarów (2010, reż. Tim...
Autor: leppus_28
07 marca 2010, 15:36

            Polscy krytycy filmowi oceniając nowe produkcje posługują się zwykle kryterium indywidualnych sympatii wobec ich autorów. Istnieją reżyserzy hołubieni, którzy niezależnie od tego jaką szmirę nakręcą, i tak zostaną pochwaleni. I odwrotnie. Są tacy, którzy choćby nie wiem jak się starali, i tak zostaną zjechani. Do grona tego typu wiecznych faworytów należy Tim Burton. Jest to filmowiec utalentowany, ale bardzo nierówny. Ma na koncie tylko trzy naprawdę dobre filmy: „Edwarda Nożycorękiego", pierwszego „Batmana” i „Charlie i Fabryka Czekolady”. Reszta jest mniej lub bardziej chybiona, a zdarzają mu się też dzieła zwyczajnie słabe, takie jak choćby niedawno „Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”.

            Podobnie jest z najnowszą produkcją Burtona, według słynnych książek Lewisa Carrolla. W filmie tym dobre są tylko pojedyncze elementy: kilka scenograficznych pomysłów, a także aktorstwo Johnny’ego Deppa i Heleny Bonham Carter. Całość natomiast rozczarowuje. Przede wszystkim nie angażując widza emocjonalnie. W zasadzie nie bardzo wiadomo dla kogo jest ten film. Jak na obraz przeznaczony dla dzieci jest zbyt ekscentryczny i za mało się w nim dzieje. Jeżeli zaś dla dorosłych to jest zbyt dziecinny i za mało w nim humoru. Odtworzenie niepowtarzalnego klimatu prozy Carrolla jest tutaj dość powierzchowne. Film nie osiąga poziomu szaleństwa, który możnaby się po nim spodziewać. Akcja raz po raz zatrzymuje się, grzęźnie. Postacie popadają w papierowość i deklamacje.

            Z tego powodu istnieje dysonans pomiędzy bajeczną chwilami scenografią, walorami wizualnymi, a faktem, że tak naprawdę rozgrywające się wydarzenia niewiele nas interesują. Zwłaszcza realistyczny początek jest niemrawy. Także koniec wydaje się sztuczny i nieszczery. To zaś, co znajduje się pomiędzy nigdy tak naprawdę nie nabiera potrzebnego tempa. Johnny Depp cudownie czuje konwencję, którą posługuje się tu Burton, tak samo jak wcześniej wyczuwał ją w „Charlie’m i Fabryce Czekolady”. Ale to niestety nie on jest tutaj w centrum uwagi. Aktorka, odgrywająca Alicję jest natomiast znacznie słabsza, bez wyrazu. Niewątpliwie film byłby lepszy, gdy kamera śledziła wyłącznie Deppa i Bonham Carter. Obie te postacie nie są należycie wykorzystane.

            Można też zarzucić temu filmowi, że jest zbyt amerykański. Za bardzo hollywoodzki. Jakby był zmuszony zaspokoić gusta masowego widza. Musi być w nim pewna łopatologia. Muszą być elementy współczesnego feminizmu w wersji dla dorastającej młodzieży (widać że autorką scenariusza była kobieta). Wreszcie na koniec nie sposób uniknąć batalistyki, feerii efektów specjalnych, zakończonych tryumfem dobra nad złem. Tymczasem w adaptacji Carrolla aż prosiło się o coś skromniejszego, ale bardziej subtelnego. Niejednoznacznego. Taka niejednoznaczność i pewnego rodzaju niewymuszony wdzięk udała się Burtonowi w „Charlie’m”. Niestety tutaj zwyciężyła sztuczność i przewidywalność. Dlatego zamiast zachwytu ziewamy i nudzimy się. Jakbyśmy oglądali mieniący się kolorami album za 250 milionów dolarów, ale dotyczący czegoś co nie za bardzo nas obchodzi.

            Filmowi brakuje inteligencji, przewrotności. Nie mamy wcale poczucia, że świat, który obserwujemy postawiony jest na głowie. Chwilami fabuła traktuje literacki pierwowzór czysto pretekstowo. Nie byłoby w tym nic szczególnie złego, gdyby w zamian scenarzyści zaoferowali coś o porównywalnych poziomie. Tymczasem często dominują zwyczajne holywoodzkie schematy. Postać Kapelusznika jest rozbudowana tylko po to, by miał co grać Johnny Depp. Chaos pierwowzoru został zastąpiony linearną, a przez to nurzącą konstrukcją. Urocze, absurdalne gry słowne zamieniono na efekty specjalne. Nonsens wydarzeń – tanią baśniowością i moralizatorstwem. Nie wiem czy warto było sięgać po tak wybitne dzieło literackie, by wyprodukować rzecz dość w istocie przeciętną.

 

Piotr Bałtroczyk (2010, Dublin)
Autor: leppus_28
07 marca 2010, 15:32

            W Polsce mamy w tej chwili dwóch komików estradowych najwyższej klasy: Andrzeja Poniedzielskiego (rocznik 1954) i Piotra Bałtroczyka (1961). Choć nie wiem czy oni sami takim właśnie mianem by siebie określili (zwłaszcza ten pierwszy). Przy czym nie biorę tu pod uwagę Dariusza Basińskiego (1967) i Roberta Górskiego (1971), którzy choć bardzo zdolni, funkcjonują jedynie w ramach określonej grupy kabaretowej (Mumio i Kabaret Moralnego Niepokoju) i z tego powodu umieściłbym ich w nieco innej przegródce. Tylko Poniedzielski i Bałtroczyk reprezentują coś, co w wielu miejscach świata święci tryumfy od lat, a w Polsce jest zjawiskiem niszowym, a co określiłbym mianem humoru intelektualnego. Tylko oni potrafią wspiąć się na taki poziom, by zabawiać publiczność swoją własną osobą. Konfrontować się z tą publicznością bez uciekania się w aktorstwo, w skeczowość, w wygłup.

            Bałtroczyka zna cała Polska, ale głównie jako konferansjera rozmaitych kabaretowych przeglądów. W przeszłości miał on swoje wzloty i upadki, a jego estradowa kariera należy do najdziwniejszych i najbardziej niekonsekwentnych, jakie tylko można sobie wyobrazić. Występ, który dał ostatnio w kilku miastach w Irlandii potwierdził to, o czym wtajemniczeni wiedzą od dawna. Że to olbrzymi, nigdy do końca nie wykorzystany talent. Wybitny artysta, który od lat marnuje się z tych czy innych powodów schodząc na drugi plan, ustępując miejsca gorszym od siebie, ale lepiej wpisującym się w konwencję rozrywki dla mas. 2-godzinny show, jaki zaprezentował w Dublinie wobec garstki zaledwie widzów, był rewelacyjny. Śmiem twierdzić, że jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu w wykonaniu polskiego wykonawcy.

            Można zarzucić mu, że ów show był dość chaotyczny. I tylko z początku zauważyć w nim można było pewnego rodzaju plan. Z czasem natomiast przerodził się w ciąg, niezbyt ze sobą powiązanych, dowcipów. Można to jednak wybaczyć biorąc pod uwagę, że gdy to nastąpiło widownia była już, że się tak wyrażę, rozbrojona. Wcześniej skupiał się na tym, co stanowi najbardziej istotny punkt jego biografii, na głównych pasjach, którymi zawsze były kobiety z jednej strony i alkohol z drugiej. I wszystko to, co pojawia się na styku tych dwóch zjawisk. Warto też podkreślić, że mimo wybitnie anegdotycznego charakteru całego występu prawie nie pojawiły się w nim rzeczy już znane. Artysta sypał dowcipami jak z rękawa, ale raptem może dwa razy usłyszałem żarty, które już znałem wcześniej. W obu zresztą przypadkach były to rzeczy nieduże, nieistotne dla konstrukcji całości.

Bałtroczyk to cudowny anegdociarz. Niezrównany opowiadacz żartów. A do tego mistrz twórczej dygresji. Jego jedynym problemem jest to, że jest zbyt dobry. Zbyt inteligentny, zbyt subtelny. Przez jego głowę przelatuje olbrzymia liczba pomysłów i skojarzeń. Jego polszczyzna jest najwyższych lotów. Jedna z najznakomitszych, jakie możemy dzisiaj usłyszeć w radiu czy w telewizji. Nie ma on też w sobie skłonności do narcyzmu, która swego czasu popsuła kilka doskonale zapowiadających się kabaretowych talentów. Ma doskonały kontakt z publicznością. Rzadko zniża się do tego, by jej nadskakiwać. Nie ulega pokusom, by zadowolić wszystkie gusta. Pozostaje sobą, a jego wyczucie tego, co jest śmieszne, a co śmieszne nie jest, jest bliskie doskonałości.

            W tym wszystkim tkwi jednak swego rodzaju pułapka, swoiste ograniczenie. Bo z kabaretowym występem jest trochę jak z uwodzeniem kobiet. Nadmierna subtelność czasem przeszkadza. Kabareciarz powinien mieć w sobie coś z prowokatora. Potrafić posługiwać się młotkiem, a nie tylko piórem. Powinien czymś szokować, przewracać pomniki, być osobą walczącą o coś. Dlatego tak dużą estymą zawsze cieszył się u nas kabaret polityczny. Tymczasem Bałtroczyk nie ma w sobie nic z bojownika. To nie ten typ. Dowcipy, które opowiada są bardzo zabawne, ale nie zapamiętuje się ich. Nie wbijają się w pamięć. Brakuje mu dosadności. Jest jak bokser, który prezentuje najwyższą technikę, ale nie posiada nokautującego uderzenia. Zachwycają się nim specjaliści, ale rzadko porywa za sobą tłumy.

Poza tym jest on przedstawicielem inteligencji, a ta w Polsce nie sprzedaje się dziś najlepiej. Publiczność bardziej woli głupków, bo to ich odbiera jako swoich. Inteligenta, tego z książką w ręku i w okularach na nosie przejmuje z dystansem. Może dlatego, że instynktownie nie lubimy tych, którzy są od nas mądrzejsi. A może dlatego, że od lat etos człowieka wykształconego, elokwentnego i obdarzonego kulturą jest w tym kraju mieszany z błotem. Na cokołach ląduje chamstwo. Ludzie wyrafinowani natomiast spychani są na margines.

            To powoduje, że prawdopodobnie Bałtroczyk nigdy nie zdobędzie takiej popularności, na jaką zasługuje. Pozostanie elitarny. Będzie mistrzem małych, kabaretowych sal, innym pozostawiając wielkie, koncertowe hale. Nagrania z jego występami nie trafią pod strzechy, nie będą wydawane w milionowych nakładach. Tym bardziej mam nadzieję, że pozostanie przy tym co robi. Bo dla bardzo wielu jest prawdziwym mistrzem.