07 marca 2010, 15:36
Polscy krytycy filmowi oceniając nowe produkcje posługują się zwykle kryterium indywidualnych sympatii wobec ich autorów. Istnieją reżyserzy hołubieni, którzy niezależnie od tego jaką szmirę nakręcą, i tak zostaną pochwaleni. I odwrotnie. Są tacy, którzy choćby nie wiem jak się starali, i tak zostaną zjechani. Do grona tego typu wiecznych faworytów należy Tim Burton. Jest to filmowiec utalentowany, ale bardzo nierówny. Ma na koncie tylko trzy naprawdę dobre filmy: „Edwarda Nożycorękiego", pierwszego „Batmana” i „Charlie i Fabryka Czekolady”. Reszta jest mniej lub bardziej chybiona, a zdarzają mu się też dzieła zwyczajnie słabe, takie jak choćby niedawno „Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”.
Podobnie jest z najnowszą produkcją Burtona, według słynnych książek Lewisa Carrolla. W filmie tym dobre są tylko pojedyncze elementy: kilka scenograficznych pomysłów, a także aktorstwo Johnny’ego Deppa i Heleny Bonham Carter. Całość natomiast rozczarowuje. Przede wszystkim nie angażując widza emocjonalnie. W zasadzie nie bardzo wiadomo dla kogo jest ten film. Jak na obraz przeznaczony dla dzieci jest zbyt ekscentryczny i za mało się w nim dzieje. Jeżeli zaś dla dorosłych to jest zbyt dziecinny i za mało w nim humoru. Odtworzenie niepowtarzalnego klimatu prozy Carrolla jest tutaj dość powierzchowne. Film nie osiąga poziomu szaleństwa, który możnaby się po nim spodziewać. Akcja raz po raz zatrzymuje się, grzęźnie. Postacie popadają w papierowość i deklamacje.
Z tego powodu istnieje dysonans pomiędzy bajeczną chwilami scenografią, walorami wizualnymi, a faktem, że tak naprawdę rozgrywające się wydarzenia niewiele nas interesują. Zwłaszcza realistyczny początek jest niemrawy. Także koniec wydaje się sztuczny i nieszczery. To zaś, co znajduje się pomiędzy nigdy tak naprawdę nie nabiera potrzebnego tempa. Johnny Depp cudownie czuje konwencję, którą posługuje się tu Burton, tak samo jak wcześniej wyczuwał ją w „Charlie’m i Fabryce Czekolady”. Ale to niestety nie on jest tutaj w centrum uwagi. Aktorka, odgrywająca Alicję jest natomiast znacznie słabsza, bez wyrazu. Niewątpliwie film byłby lepszy, gdy kamera śledziła wyłącznie Deppa i Bonham Carter. Obie te postacie nie są należycie wykorzystane.
Można też zarzucić temu filmowi, że jest zbyt amerykański. Za bardzo hollywoodzki. Jakby był zmuszony zaspokoić gusta masowego widza. Musi być w nim pewna łopatologia. Muszą być elementy współczesnego feminizmu w wersji dla dorastającej młodzieży (widać że autorką scenariusza była kobieta). Wreszcie na koniec nie sposób uniknąć batalistyki, feerii efektów specjalnych, zakończonych tryumfem dobra nad złem. Tymczasem w adaptacji Carrolla aż prosiło się o coś skromniejszego, ale bardziej subtelnego. Niejednoznacznego. Taka niejednoznaczność i pewnego rodzaju niewymuszony wdzięk udała się Burtonowi w „Charlie’m”. Niestety tutaj zwyciężyła sztuczność i przewidywalność. Dlatego zamiast zachwytu ziewamy i nudzimy się. Jakbyśmy oglądali mieniący się kolorami album za 250 milionów dolarów, ale dotyczący czegoś co nie za bardzo nas obchodzi.
Filmowi brakuje inteligencji, przewrotności. Nie mamy wcale poczucia, że świat, który obserwujemy postawiony jest na głowie. Chwilami fabuła traktuje literacki pierwowzór czysto pretekstowo. Nie byłoby w tym nic szczególnie złego, gdyby w zamian scenarzyści zaoferowali coś o porównywalnych poziomie. Tymczasem często dominują zwyczajne holywoodzkie schematy. Postać Kapelusznika jest rozbudowana tylko po to, by miał co grać Johnny Depp. Chaos pierwowzoru został zastąpiony linearną, a przez to nurzącą konstrukcją. Urocze, absurdalne gry słowne zamieniono na efekty specjalne. Nonsens wydarzeń – tanią baśniowością i moralizatorstwem. Nie wiem czy warto było sięgać po tak wybitne dzieło literackie, by wyprodukować rzecz dość w istocie przeciętną.