08 marca 2010, 18:02
Wyprodukowany w Anglii za 258 tys funtów film duńskiego reżysera Nicolasa Windinga Refna należy do tych obrazów, które zepchnięte na margines, pozbawione milionowych budżetów reklamowych, docierają do widza z opóźnieniem. Gdy jednak wreszcie dotrą nie sposób się przed nimi obronić. Mainstreamowe kino amerykańskie nauczyło nas, że oglądając film, nawet ten dotyczący brutalnych zagadnień, znajdujemy się w pewnego rodzaju strefie bezpieczeństwa. Film Refny to kino niezależne i jego tego typu ograniczenia nie dotyczą. On jest jak uderzenie młotkiem w głowę. Oglądanie go to jak wejście do więzienia o zaostrzonym rygorze, na oddział dla seryjnych morderców. Nie wierz w to, że strażnicy będą w stanie cię ochronić przed wszystkim, co może się zdarzyć.
Charlie Bronson to postać autentyczna. Najbardziej notoryczny brytyjski przestępca. Od 1974 roku spędził w więzieniu całe życie, wychodząc na wolność tylko dwa razy, szybko wracając jednak za kratki. 30 lat przesiedział w izolatce. 120 razy był przenoszony z jednego więzienia do drugiego z powodu swojego agresywnego zachowania. W ostatnich latach opublikował łącznie 11 książek. Są wśród nich podręcznik jak zachować sprawność fizyczną w warunkach ograniczonej przestrzeni, ale także tomiki wierszy. Maluje też obrazy.
Film Refny to portret kryminalisty tak zatwardziałego, że bledną przy nim wszyscy inni, jacy kiedykolwiek zaludniali światowe kino. Nawet Manny z „Uciekającego Pociągu” Andrieja Konczałowskiego to przy nim mięczak. Jego upór, by spędzić w więzieniu praktycznie całe swoje życie, na każdym kroku pakując się w kolejne kłopoty, czynią z niego jakiegoś obłąkanego bojownika wolności w walce z systemem. Reprezentuje on zło, którego nie da się wyrugować. Takie, które nie poddaje się jakiejkolwiek resocjalizacji. Charlie Bronson jest jak zwierzę schwytane w klatkę. Każdemu, kto zbliży się zbyt blisko odgryzie rękę. Jego przemoc jest bezprzyczynowa. Jest wyzwaniem rzuconym wszystkim i wszystkiemu.
To, co tu wyprawia Tom Hardy w roli tytułowej jest po prostu niewiarygodne. Na potrzeby filmu zbudował sobie 16-kilogramową muskulaturę. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Nie wiem czy można byłoby znaleźć innego aktora, który w takim stopniu przeistoczył się w graną przez siebie postać. Ta rola jest bliska szaleństwu. Z potężnymi wąsiskami Hardy ma wygląd zapaśnika sprzed 100 lat. Z niewyraźnym plebejskim akcentem, specyficznym sposobem poruszania się i szelmowskich uśmiechem robi piorunujące wrażenie. Najważniejsza jest jednak kipiąca w nim agresja. To coś, co wręcz rozsadza go od środka. Nawet w scenach, w których zachowuje pozorny spokój. Żaden aktor filmowy, bez poważnego doświadczenia teatralnego nie byłby w stanie tego zagrać. Nie potrafiłby tak operować głosem. To pozwala widzieć w Hardy’m jednego z najbardziej utalentowanych aktorów naszych czasów. To, że nie otrzymał za tę rolę żadnej znaczącej nagrody i wciąż pozostaje aktorem dość mało znanym zakrawa na absurd.
Ten film mógłby być niestrawny w odbiorze, ze względu na swoją brutalność i brutalność spraw, o których opowiada. Ale reżyser dokłada do niego od siebie całe mnóstwo niezwykłego, można by rzecz, wisielczego humoru. Stylistyka, w jakiej utrzymana jest opowieść zmienia się cały czas. Raz jest poważna, by po chwili zsunąć się w stronę komedii. Współgra to z osobowością Bronsona, którą charakteryzuje całkowita niestabilność. Hardy gra chwilami tę postać tak, jakby grał w komedii, a chwilami jakby recytował Szekspira. Nie przyzwyczajajmy się, że to, na czym stoimy jest twarde, bo za chwile załamie się to pod naszymi nogami. Nie bądźmy jak psychologowie, którzy pragną zgłębić psychikę Bronsona i wepchnąć go do jakiejś przegródki. Jeżeli spróbujemy tacy być, on z pewnością zakradnie się z tyłu i skręci nam kark.
Z pewnością decyzja o nie promowaniu tego filmu wynika z ilości zawartej w niej przemocy i faktu, że łatwo przypisać mu chęć jego propagowania. Film jest bowiem pozbawiony elementu moralizatorskiego. Tak jakby jego autor chciał powiedzieć, że Charlie Bronson jest jaki jest i nic na to poradzić się nie da. Jednocześnie jednak do głównego obiegu filmowego dopuszcza się np. filmy Quentina Tarantino, które są równie brutalne i bardziej moim zdaniem szkodliwe, bo puste w środku. Nie mają one za zadanie opisania zjawiska przemocy, a jedynie posługują się nim w celu stworzenia efektownego widowiska. Tarantino to dzieciak, bawiący się w przemoc. Niestety mający za sobą wybitnych aktorów, których, co trzeba podkreślić, potrafi świetnie poprowadzić oraz spory budżet. Różnica między jego filmami, a filmem Refna jest mniej więcej taka, jak między książką i komiksem. Niestety jak na razie, przynajmniej w kwestii nagród i frekwencji, komiks wydaje się być górą.