Archiwum luty 2010, strona 1


Droga (2009, reż. John Hillcoat)
Autor: leppus_28
09 lutego 2010, 13:22

Okropny film. Obok “Bękartów Wojny” Quentina Tarantino najgorsze dla mnie doświadczenie filmowe ostatniego roku. Nakręcił je Australijczyk John Hillcoat, który wcześniej zrobił „The Proposition” według scenariusza Nicka Cave’a, który też nie dało się oglądać. Chociaż tamten film to był teoretycznie western, a ten to coś teoretycznie z pogranicza science-fiction rzecz wygląda dokładnie tak samo. To znaczy jest nudna, ponura, umorusana w błocie, chwilami obrzydliwa i całkowicie niestrawna.

W niedalekiej przyszłości Ziemię nawiedza nie do końca jasny kataklizm, który powoduje, że giną zwierzęta, a drzewa usychają. Ludzie są zmuszeni walczyć o przeżycie, a rozpaczliwy brak jedzenia zmusza ich do porzucenia jakichkolwiek humanitarnych odruchów. Świat jest opanowany przez bandy kanibali. Nieliczni ocaleni wędrują na południe, gdzie ma być cieplej, marząc choćby o karmie dla psów i broniąc się przed perspektywą bycia zjedzonym. Wielu popełnia samobójstwo, zabijając siebie i własne dzieci.

Trudno zrozumieć jakie motywy stoją za chęcią nakręcenia czegoś takiego. Do ukazania wizji świata tak zdegradowanego. Czy nie ma w świecie realnym, istniejącym tematów godnych pokazania? Skąd pomysł, by wymyślać jakiś nowy koszmar? Sceny z żywiącymi się ludzkim mięsem mordercami przypominają horrory w stylu „Masakra Teksańską Piłą Łańcuchową”. Po podłodze walają się odcięte członki. Słychać rozpaczliwe krzyki mordowanych. Panuje wszechogarniający obłęd. Ludzie są brzydcy, brudni, odziani w łachmany i wszyscy bez wyjątku mają popsute zęby.

Z tego potoku okropności reżyser usiłuje uratować jakąś cząstkę człowieczeństwa. Sensem jego filmu jest stwierdzenie, że nawet w warunkach takiego upadku trzeba zachować to, co jest kwintesencją naszej kultury, czyli pomaganie słabszym, dzielenie się tym co mamy, współczucie. Tyle że w tym wypadku nie jest to wiarygodne. Ogrom nieszczęścia pokazany tutaj jest zbyt wielki, zbyt paraliżujący. Nie da się pozostać człowiekiem jednocześnie uciekając przed zębami oszalałych kanibali.

Jest to zagadnienie poruszane przez tych, którzy przeżyli Holokaust. Czyli prawdziwy horror, a nie taki wymyślony przez pogrążonego w depresji filmowca wychowanego w społeczeństwie dobrobytu. Konkluzja tych analiz jest zawsze taka sama. Po przekroczeniu pewnego poziomu bestialstwa każda wiara ulega załamaniu. Cierpienie nie uszlachetnia człowieka. Obserwowanie zła jest doświadczeniem niszczącym nas, a nie testem, po zaliczeniu którego możemy pozostać sobą. Gdy więc na końcu filmu obserwujemy swego rodzaju happy end, czy też gdy pojawia się światło w tunelu, możliwość ratunku i przetrwania, nie czujemy wcale ulgi. Myślimy o tych zjedzonych i tych, którzy wciąż są zjadani. Sytuacja, w której nie możemy im pomóc jest rodzajem najgłębszej klęski. I żaden tryumf nie jest w stanie tej klęski zmazać. Jaki jest więc sens w tym, by się uratować? Albo trzymać kciuki za tego, który się uratować próbuje?

Nie sposób też nie wytknąć fabule licznych niedociągnięć. Wiele decyzji, podejmowanych przez bohaterów nie ma żadnego sensu. Matka zabijająca się, pozostawiając męża z dzieckiem. Rodzina, podążająca śladem dwójki bohaterów, ale ujawniająca się dopiero na samym końcu, zamiast pomóc im wcześniej. Akcja rozwija się w żółwim tempie. Dialogi nie wnoszą niczego do naszej wiedzy o przeżyciach bohaterów. Może tylko w scenie z Robertem Duvallem mamy wrażenie, że oglądamy coś głębokiego. Reszta to mieszanina taniego melodramatu o miłości i poświęceniu z elementami horroru. Nic nie jest do końca wyjaśnione. Np. co było w ogóle przyczyną kataklizmu.

Nie wiadomo w jaki sposób reżyserowi udało się namówić do zagrania w tym filmie tylu wybitnych aktorów. Można zrozumieć tylko występ Guya Pearce, który i wcześniej grał u Hillcoata. To świetny aktor, obdarzony charyzmą, uwielbiający eksperymenty i fizyczne transformacje. Szkoda że tym razem dostał tylko epizod. Viggo Mortensen strasznie schudł do roli, ale niepotrzebnie, bo poza tym niewiele ma tu do grania. Charlize Theron ma tylko ładnie wyglądać i płakać. W ogóle sprawia wrażenie jakby ją przenieśli z zupełnie innego filmu. Tylko Robert Duvall w niewielkiej roli 90-letniego żebraka pokazuje klasę. I tylko on ma tu coś ciekawego do powiedzenia. Szkoda że kamera nie podążyła za nim. Może mielibyśmy do czynienia z czymś głębszym i bardziej godnym uwagi.

 

Sputnik Sweetheart (1999, Haruki Murakami)...
Autor: leppus_28
08 lutego 2010, 09:50

Haruki Murakami to jedyny geniusz współczesnej literatury. Ale nawet geniuszom zdarza się potknąć. A co gorsza z czasem strywializować. Twórczość Murakamiego podzielić można na kilka wyraźnych części. Najbardziej oryginalną stanowią wielowątkowe maskarady, utrzymane na granicy jawy i snu. Powieści takie jak „Przygoda z Owcą”, „Kronika Ptaka Nakręcacza”, czy nieco słabsza, ale podobnie zbudowana „Kafka nad Morzem”. Są to cudowne dziwactwa, jedyne w swoim rodzaju medytacje nad miejscem człowieka we wszechświecie. Wypełnione ślepymi uliczkami i tropami, które nigdzie nie prowadzą. Gorszą częścią są powieści o miłości, takie jak choćby „Norwegian Wood”. Dla miłośników pisarstwa tego autora są rozczarowujące, bo zbyt mało w nich owego zadziwiającego ekscentryzmu, nieskrępowanej niczym, żywej wyobraźni. Ostatnia powieść tego pisarza, „Przed Zmierzchem” jest swego rodzaju konsensusem. Niby to opowieść o miłości, ale w tle znajdujemy wiele elementów tego, co stanowi o wyjątkowości autora. Trochę snu i mnóstwo niedopowiedzeń.

            „Sputnik Sweetheart” to z kolei książka, która się nie udała. Jest ona przejawem wyczerpywania się pewnego podejścia do pisarstwa, które doprowadził Murakami do perfekcji w pierwszej części „Kroniki Ptaka Nakręcacza”. Pozornie wszystko jest tu wymyślone bez zarzutu. Motyw zniknięcia dziewczyny, znany z wielu dzieł postmodernistycznych, zwłaszcza z Antonioniego, jest jakby stworzony dla Japończyka. Stanowi dobry punkt wyjścia. Także wyjaśnienie zagadki wydaje się być wręcz kwintesencją jego twórczości i podejścia do świata. Wszystkie potrzebne elementy zostały tu umieszczone tak jak należy. Mamy mroczną tajemnicę z przeszłości i temat seksualnej blokady, jeden z ulubionych u Murakamiego. Ale tym razem to wszystko razem nie działa. Wydaje się sztuczne, wymyślone. Pozostała maszyneria, ale duch, magia, uleciały.

            Być może problem polega tu właśnie na tym, że klocki te zostały ułożone zbyt dokładnie. Książka jest przemyślana, ale przemyślana niejako za bardzo. Nie pozostawiono w niej miejsca, by mogła swobodnie oddychać. Poszczególne elementy za bardzo przywierają do siebie. A może po prostu użyte motywy straciły już swoją moc. Bo znamy je z poprzednich powieści autora i nie robią na nas takiego wrażenia. Największą wadą książki są postacie. Papierowe, nieciekawe, martwe. Bohater, mężczyzna, pozbawiony jest jakichkolwiek cech i właściwości. Główną osobą dramatu powinna być młoda dziewczyna, buntowniczka, ale nie wzbudza ona w nas jakichkolwiek emocji. Także druga postać kobieca, dopełniająca swoisty uczuciowy trójkąt, nie wydaje się specjalnie ciekawa. Brakuje tu czegoś przykuwającego uwagę. Ożywiającego to, co obserwujemy.

            Interesująca jest sama fabuła, sam pomysł, ale tylko na poziomie chłodnej intelektualnej analizy. Rzecz sprowadza się do istnienia dwóch światów równoległych. Jednym światem jest to, co widzimy na co dzień. Zwyczajne życie, które nigdy nas nigdzie nie zaprowadzi. W którym nie jesteśmy w stanie osiągnąć tego, co naprawdę chcemy. Bohater całymi latami pożąda dziewczyny, ale nie może jej mieć, bo ta go nie kocha. Kocha za to dojrzałą kobietę, która jednak nie jest zdolna by kogokolwiek obdarzyć miłością. Jedyną ucieczką przed tym niemożliwym do rozplątania węzłem jest przejście, niczym Alicja w Krainie Czarów, przez niewidzialne lustro. Zniknięcie. Przy czym rolę lustra pełni u Murakamiego seksualność, a głównym motorem owego przejścia są seksualne obsesje. Przekroczenie bariery może się odbyć na kilka sposobów. Najbardziej pożądane jest przeniknięcie w całości na drugą stronę, tak jak zrobiła to dziewczyna. Ci, którzy mają mniej odwagi przekraczają lustro częściowo, nie w pełni. Żyją niezrealizowanymi marzeniami, co owocuje zniknięciem częściowym, duchowym. Ich myśli są gdzie indziej, podczas gdy ciało zaczyna przypominać martwą, mechanicznie działającą powłokę.

Jest to koncepcja, która gdzieś tam w tle pobrzmiewała we wszystkich poprzednich książkach Murakamiego, ale nigdy w całości nie wychyliła się na światło dzienne. Można w związku z tym uznać „Sputnik Sweetheart” za rodzaj dopełniania, dopowiedzenia do z założenia otwartych, pozostawiających wiele możliwości interpretacji dzieł. Niestety jak każde dopełnienie pozostawia niedosyt. Jak każde wyjaśnienie rodzi wątpliwości. Murakami jest mistrzem w otwieraniu drzwi, w stawianiu pytań. Nie jest natomiast mistrzem w udzielaniu odpowiedzi.

 

Nefrytowy Różaniec (2007, Boris Akunin)
Autor: leppus_28
08 lutego 2010, 08:48

Boris Akunin (właściwie Grigorij Czchartiszwili) to Gruzin z urodzenia, Rosjanin z wyboru i wielbiciel Japonii z zamiłowania. Na literackim widnokręgu pojawił się w 1998 roku. Od tego czasu pisze jak oszalały. Reprezentuje najbardziej szlachetną odmianę literatury popularnej. Łącząc najlepsze tradycje wnikliwej psychologicznie i wyrafinowanej stylistycznie rosyjskiej literatury ze schematem brytyjskiej powieści detektywistycznej z czasów jej największych tryumfów. Pisze tak, jakby Mikołajowi Gogolowi pomysły fabularne podszeptywał do ucha Arthur Conan Doyle.

Największy aplauz wzbudził jego cykl powieściowy o Eraście Fandorinie, będącym rosyjską wersją Sherlocka Holmesa. Inne jego powieści nie są już tak udane. A cykl o perypetiach siostry Pelagii (będącej odpowiednikiem panny Marple) uznać należy za porażkę. Bo Akunin to Fandorin. W każdej jego powieści, w której się ta postać nie pojawia, wyczuwa się wyraźnie jej brak. Nic dziwnego, że sam pisarz nie jest w stanie się od niej uwolnić, tak jak Conan Doyle nie potrafił się uwolnić od swojego Sherlocka Holmesa.

W 2007 roku Akunin powrócił do Fandorina, wydając zbiór opowiadań, pisanych w różnych latach (w Polsce książka pojawiła się w październiku 2009). Zbiór zupełnie nie spójny, składający się z części, których nigdzie nie dałoby się do niczego przykleić. Zwykle po tego typu wydawnictwie spodziewać się można wszystkiego co tylko najgorsze. Istotnie fabularnie rzecz mocno chwilami kuleje. Klasycznej dedukcji jest tu niewiele. Poza króciutką historyjką o siostrach bliźniaczkach, których tajemnicę Fandorin rozwiązuje na poczekaniu. Ale mimo tych wszystkich wad trudno nie polubić tej książki. Nie tylko dlatego, że Akunin to doskonały pisarz, u którego nie ma zbędnych słów, a styl skrzy się od przewrotnego humoru. Najważniejsza jest sama postać detektywa.

Fandorin to nie tylko geniusz analitycznej analizy. To jakby cała instytucja. Że jest mistrzem rozmaitych sztuk walk to mniej istotne. To tylko pozwala autorowi ratować go z największych opresji, gdy tylko kończą mu się pomysły na intelektualne rozwiązanie problemu. Także to, że dysponuje nadnaturalną umiejętnością wygrywania w każdą grę losową, wydaje się tylko interesującym kolorytem. Fandorin stanowi jakby odtrutkę od całego świata, po którym się porusza. Jest ideałem, którego zło tego świata nie dotyka. Zawsze dżentelmeński, zawsze zdystansowany, nie czuły na pokusy i zepsucie. Jest tym, kim każdy z nas chciałby być. Przystojny, tajemniczy, z dawną blizną na psychice, która ujawnia się w postaci przyprószonych siwizną skroni i lekkiego jąkania. Jest czymś w rodzaju Jamesa Bonda, tyle że mniej ugania się za pięknymi kobietami. Nic dziwnego, że sama fabuła nie jest tu chwilami najważniejsza. Ciekawi nas tylko, w jaki sposób nasz bohater poradzi sobie z sytuacją. Jak błyskotliwie udowodni swą wyższość nad otoczeniem.

Ciekawym pomysłem zastosowanym przez Akunina jest umieszczenie Fandorina poza typowym dla niego środowiskiem. Detektyw przemierza tu Japonię, Wielką Brytanię, pojawiając się nawet na Dzikim Zachodzie. Zmiana otoczenia nie wpływa jednak na jego zachowanie, a co za tym idzie nie zmniejsza skuteczności jego metod. Poczucie obcości, czy nieufność w stosunku do jego osoby, jest bowiem tym, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Jest przecież samotnikiem. Niedocenianym geniuszem. Nie ma więc większego znaczenia czy ma do czynienia z obcością w swoim czy w innym kraju. A że całość jest tylko uroczą zabawą i niczym więcej, autor zawsze zdąży go zaopatrzyć we wszystko, co jest mu potrzebne. A to w płynną znajomość języka angielskiego (mało prawdopodobną w wieku XIX), a to w umiejętność posługiwania się amerykańskim rewolwerem.

Ale najlepsze opowiadania są tu pozostawione na koniec. Pierwsze z nich, na przekór tematyce całego tomiku, jest wyjątkowo osadzone w świecie późno-XIX-wiecznej Rosji. Opowieść o religijnej histerii, która pcha mieszkających na odludziu „raskolników” do zbiorowych samobójstw, zaskakuje tonem całkowicie serio. Na chwilę znika poczucie beztroskiej zabawy. A Akunin pokazuje, że potrafi nie tylko bawić się konwencją, ale też dotknąć w swym pisarstwie rzeczy głęboko poruszających. Mroczna finałowa kulminacja jest doprawdy godna Conan Doyle’a.

Za to w zamykającej całość opowieści ponownie tryumfuje inteligentny literacki żart. Oto Fandorin krzyżuje bowiem szpady z samym Sherlockiem Holmesem, by rozwiązać zagadkę stworzoną przez... Arsena Lupina. Tradycje kryminalne trzech różnych krajów spotykają się ze sobą w karkołomnym wydawać by się mogło połączeniu. Ale Akunin radzi sobie z tą sytuacją zaskakująco dobrze. Wymyślona przez niego łamigłówka jest błyskotliwa i pociągająca, oddaje też szacunek każdej z pojawiającej się tu literackich postaci. I to jest właśnie wielka zaleta tego pisarza. Nie zamykającego się w obrębie jednej tylko kultury, ale starającego się penetrować rozmaite, na pozór sprzeczne ze sobą tradycje.

 

Invictus (2009, reż. Clint Eastwood)
Autor: leppus_28
07 lutego 2010, 11:36

Clint Eastwood przeszedł najbardziej chyba niezwykłą ewolucję w dziejach światowego kina. Od ról w brutalnych spaghetti westernach Sergio Leone, gdy był młody, przez filmy, w których występował jako pierwszy twardziel Ameryki, do tego by na starość zmienić front o 180 stopni. Począwszy od „Bez Przebaczenia” z 1992 roku kręci on filmy, w których wypowiada się zdecydowanie przeciwko przemocy. Pokazuje do jakiego zła prowadzi chęć zemsty i próba wymierzania sprawiedliwości na własną rękę. „Invictus” (Niezwyciężony) jest kolejnym etapem nabywania świadomości na ten temat, swoistego doroślenia i godzenia się ze światem 80-cio już letniego filmowca. Wezwaniem o przebaczenie i zapomnienie win.

Opowiada tu Eastwood o Nelsonie Mandeli, laureacie pokojowej Nagrody Nobla, który 27 lat przesiedział w więzieniu, by po jego opuszczeniu przejąć władzę w Republice Południowej Afryki jako pierwszy czarnoskóry w historii tego kraju. Film pokazuje jak jeden światły człowiek, pomimo nacisków ze strony swojego otoczenia, pragnącego zemsty na białych afrykanerach za dziesięciolecia apartheidu i poniżenia wybiera drogę pojednania. A symboliczną drogą do tego pojednania staje się tu sport.

Wcześniej, w „Million Dollar Baby” Eastwood ukazał sport jako ślepą uliczkę, niszczącą siłę, która tylko mami możliwością społecznego awansu. Po 6 latach i w tej kwestii zmienił jednak zdanie. Rugby, chociaż jakże podobne do opisywanego wtedy boksu, bo tak samo brutalne i typowo męskie, staje się u niego płaszczyzną ponadrasowego porozumienia. Szansą na zcalenie dwóch podzielonych nienawiścią społeczności.

Można się w tym momencie zastanowić, na ile film, starając się promować szlachetne postawy jest zdolny do tego, by zmieniać ludzi na lepszych. Eastwood jest na tyle doświadczonym życiowo człowiekiem by wiedzieć, że żadne słowa czy porywające deklaracje tego nie uczynią. Dlatego jego film stara się unikać patosu, ukazuje złożoność problemu, ogrom przepaści, która wciąż pozostaje do przeskoczenia. Jednocześnie jednak sięga po fenomen sportu jako tego, który swą magią może doprowadzić do chwilowego przynajmniej zjednoczenia. Pokazuje, że skoro Mandela był w stanie scalić swój naród przy kibicowaniu drużynie narodowej, zdobywającej mistrzostwo świata, to wszystko jest możliwe. Wystarczy w to uwierzyć.

Eastwood jest niewątpliwie jednym z najlepszych obecnie amerykańskich reżyserów. Technicznie nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jednocześnie jego filmy poruszają tematy ważne, a on sam zaczął odgrywać rolę pierwszego moralisty, wręcz sumienia Ameryki. Tę samą rolę, którą usiłował przejąć Mel Gibson, ale zabrakło mu do tego rozumu i samokontroli. Ma też na końcie dwa niewątpliwe arcydzieła: wspomniane „Bez Przebaczenia” i „Mystic River” z 2003 roku. „Invictus” arcydziełem nie jest, ale jest filmem ważnym i zawierającym potrzebny światu ładunek szlachetności. Rzadkim przypadkiem wiary w to, że człowiek, choć zasadniczo skłócony ze światem i z samym sobą, potrafi się jednak zmienić. Eastwood rozumie tego rodzaju zmianę. W końcu wyrzekający się przemocy Mandela (w bardzo dobrej, wyciszonej interpretacji Morgana Freemana) to jakby on sam.

 

Ziemia Błogosławiona (1931, Pearl Buck)
Autor: leppus_28
04 lutego 2010, 14:00

Takich książek się już dzisiaj nie pisze. Pełnych prostoty, mądrości, głęboko poruszających. To jakby  wspomnienie dawnych czasów. Kiedy jeszcze powieści pisało się z przekonania, z potrzeby serca. Tematyka też jest tu bardzo niedzisiejsza. Apoteoza zwyczajnego życia, pracy, najprostszych uczuć, najbardziej podstawowych przyjemności. No i oczywiście ziemi, jako tej która daje życie, stanowi jedyny punkt odniesienia, wyłączny sens ludzkiej egzystencji. Bez metaforycznej symboliki czy łatwego moralizatorstwa. To obraz surowy, bez zbędnych ozdobników i artystycznej kreacji. I właśnie dzięki temu robiący takie wrażenie.

Tytuł książki jest w języku polskim bliźniaczo podobny do tytułu dzieła Knuta Hamsuna, wyklętego norweskiego geniusza, który także otrzymał za nie nagrodę Nobla. Również pod względem treści obie powieści są do siebie zbliżone. Choć przecież opowiadają historię osadzoną w zupełnie innej kulturze, na przeciwległych wręcz krańcach świata. Pearl Buck to Amerykanka, która spędziła większość życia w Chinach. W swojej książce opowiada o biednym chińskim wieśniaku, który dzięki ciężkiej pracy, oszczędności i przywiązaniu do uprawianej przez siebie ziemi, dorabia się wielkiego majątku. Przy okazji jednak gubi sens, który mu początkowo przyświecał. Nie zauważa on momentu, gdy staje się taki sam, jak ci, którymi wcześniej pogardzał.

Przyglądając się kolejnym fazom jego życia obserwujemy jakby cały wachlarz ludzkich doświadczeń: nędzę, nadzieję, stopniowy wzrost, a wreszcie nieuchronny upadek. Wraz ze zdobywanym majątkiem pojawiają się pokusy, którym trudno się oprzeć. Refleksja o tym, co jest tak naprawdę w życiu ważne, a co stanowi jedynie czcze i do niczego nie prowadzące złudzenie, przychodzi zbyt późno. Bohater umiera, ale czy osiąga jednocześnie świadomość tego, gdzie popełnił błąd? Tylko częściowo. Przeważa chyba rozczarowanie. Poczucie, że ziemia wyssała z niego wszystko, co miał. I że na początku, choć ubogi i nie mający niczego, paradoksalnie był mocniejszy. I szczęśliwszy.

Ciekawe jest, że głównym zainteresowaniem pisarki jest tutaj mężczyzna. To on jest w centrum całej tej historii. To również już dzisiaj w przypadku literatury tworzonej przez kobiety jakby anachronizm. Za to postacie kobiece, które pojawiają się wokół niego to prawdziwe psychologiczne perełki. Z jednej strony żona. Kupiona jako niewolnica, brzydka, tępa, ale też bezgranicznie wierna i kierująca się poczuciem obowiązku, który wypełnia całe jej życie. Z drugiej strony piękność. Kobieta-zabawka, obiekt pożądania. Symbol finansowego sukcesu, ale też pustki miastowej, utracjuszowskiej egzystencji. Gdy bohater dorabiając się fortuny marzy o lepszym życiu odsuwa od siebie pierwszą i lgnie do drugiej. Ale po latach, gdy patrzy wstecz zaczyna żałować dokonanych wyborów. Dopiero z perspektywy docenia kobietę, która urodziła mu synów, zajmowała się domem i przyczyniła się do jego sukcesu, chociaż nigdy tak naprawdę z niego nie korzystała. Trzeba było kobiecej ręki by tak subtelnie nakreślić te biegunowe osobowości.

Trudno do końca określić ton, jaki dominuje w tej książce. Jest on bowiem w istocie zadziwiającą mieszaniną optymizmu i pesymizmu. Z początku, gdy życie bohaterów naznacza bieda, ale też kierują nimi proste cele i reguły, tchnie olbrzymim ładunkiem pozytywnych uczuć. Ukazani tu ludzie są prości, choć atakowani ze wszystkich stron przez rozmaite klęski i zagrożenia, ale być może właśnie dzięki temu czyści duchowo. Dominuje miłość, przywiązanie, pogoda ducha na przekór wszystkiemu. W miarę rozwoju wydarzeń ton ten zabarwia się coraz ciemniejszymi barwami. Paradoksalnie, bo przecież ilość zmartwień, jakie ma nasz bohater powinna się zmniejszać. Pearl Buck patrzy wstecz tak, jak patrzy się na okres dzieciństwa i niewinności. Niewinności, którą stopniowo tracimy i której nie jesteśmy już w stanie odzyskać. Jej proza pokazuje, że piekło i raj czeka na każdego z nas w jego własnym sercu.