22 lutego 2010, 14:32
Za najlepszą książkę Kapuścińskiego uważa się zwykle „Cesarza”. Ona bowiem przyniosła mu największą sławę za granicą. Z pewnością jest to dzieło najbardziej ambitne pod względem literackim. Osobiście wyżej postawiłbym jednak „Heban” i „Wojnę Futbolową”. „Cesarz” ma w sobie głębię, ale także pewnego rodzaju monotonność. Tymczasem wymienione pozycje są przykładem tego, w czym Kapuściński realizował się najpełniej. Są to „zaledwie” zbiory reportaży, w istocie nawet niezbyt ze sobą powiązane. Jeżeli w „Hebanie” mamy do czynienia z pewnego rodzaju nadrzędną myślą, która stara się wszystko porządkować, nadawać temu pozory ładu, to „Wojna Futbolowa” jest plątaniną całkowicie nieuporządkowaną. Dodajmy jednak, że także, również poprzez swój nieład właśnie, cudowną.
Kapuściński wędruje tutaj przez Afrykę i kraje Ameryki Łacińskiej. Zwłaszcza te ogarnięte chaosem, pogrążone w nędzy i niezrozumiałych dla Europejczyka, niekończących się wojnach. Wielokrotnie staje na linii ognia. Cudem unika śmierci. Bezustannie pcha się tam, gdzie pchać się nie należy. Owładnięty potrzebą tropienia najbardziej niesłychanych przejawów ludzkiego szaleństwa i pragnieniem opisywania wszystkiego tego, co widzi. Podczas gdy „Heban” uznać można za obraz świata niemożliwego do zgłębienia, ale w swej istocie przyjaznego, „Wojna Futbolowa” jest obrazem ludzkiego upadku. Nie ma wyjaśnienia dla skłonności do nieuzasadnionej przemocy, którą dostrzegamy w rozmaitych punktach naszego globu. Zachwyt nad kulturową różnorodnością ustępuje tu miejsca zdumieniu. Pragnienie poznania jest tłumione przez niepokój o własne życie.
Na pierwszy plan wysuwają się wojny. Niezależnie czy prowadzone w Afryce, czy w Ameryce Łacińskiej tak samo absurdalne, do niczego nie prowadzące. Z jednej strony mamy walki o skrawek ziemi, pokryty jedynie piaskiem, pozbawiony jakiejkolwiek ekonomicznej wartości. Z drugiej tytułową wojnę futbolową, będącą wynikiem przegranego meczu piłki nożnej. Są to wojny prowadzone przez jedne z najbiedniejszych państw świata. Sterowane przez ordynarną propagandę, karmione nienawiścią do kogoś, sąsiada zza miedzy, często posługującego się tym samym językiem, ubranego w te same mundury, nie różniącego się od nas dosłownie niczym. Rozpętywane częstokroć z nudów, z braku rozrywki, a czasem bez żadnego wyraźnego powodu.
Powiedzieć, że Kapuściński jest mistrzem historyczno-kulturowego szkicu to już dzisiaj powiedzieć truizm. Jego spojrzenie na świat jest inne niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Opisy krajów i trapiących ich problemów, kreślone są na przekór dominującym regułom. Zwykle gdy ktoś pisze o danym państwie zaczyna jakby od góry. Rozpoczyna od informacji, które nazwałbym obowiązkowymi. Posługuje się pewnym wzorcem, kieruje określoną systematycznością, które powodują jednak, że każdy opis podobny jest do pozostałych. Kapuściński tymczasem zaczyna niejako od dołu, od końca. Pomija to, co na pozór wydaje się faktem nadrzędnym. Przebija się przez kolejne warstwy informacyjnego szumu i dociera do sedna sprawy. Odrzuca przy tym myślowe schematy i uproszczenia, tak jakby każde zagadnienie potrzebowało innego klucza do jego zrozumienia.
Ta inność spojrzenia wynika przede wszystkim z tego, że jak sam mówi, miał on zawsze awersję do przywódców i politycznych salonów. Nie opierał się na oficjalnej propagandzie, był sceptyczny wobec tego, co wyczytać można w encyklopediach i usłyszeć w środkach masowego przekazu. Swą wiedzę czerpał z osobistego doświadczenia i rozmów z normalnymi, prostymi ludźmi. Dzięki temu na wielką politykę patrzył oczami nie tych, którzy tę politykę uprawiają, ale tych, na życie których ona wpływa. Opisywał gwiazdy, ale z pozycji mrówki. Natchnione ideologie nie poznawał z gazet, ale niejako sprawdzał je na własnej skórze. I to dlatego jego reportaże ożywają tą niesłychaną feerią kolorów. Postacie nabierają kształtów. Kapuściński sprowadza to, o czym pisze z poziomu bezosobowego informacyjnego niusa na poziom ludzki. Wodzowie stają się u niego na powrót zwyczajnymi ludźmi. Wydarzenia epokowe – zdarzeniami trywialnymi.
Zjawiska, te dotyczące milionów, są opisane przez pryzmat pojedynczego człowieka. Do wielkiej syntezy dochodzi się poprzez analizę nic nie znaczącego z pozoru szczegółu (jak opis władcy Etiopii w „Cesarzu”, dokonany poprzez przedstawienie osoby, która przez całe lata podstawiała mu stołeczek, dzięki któremu władca, obdażony wyjątkowo małym wzrostem, mógł zasiadając na tronie nie wyglądać idiotycznie). Ta optyka pozwala autorowi zachować cudowną świeżość spojrzenia. Każdy przedstawiany przez niego kraj jest niezwykły, każdy wart poznania. Żaden nie mieści się w ramach prostego schematu. Każdy jest oddzielnym, nieskończonym wszechświatem, pełnym kulturowych niuansów. Nigdzie nie pada tu stwierdzenie, że jeden region świata podobny jest do drugiego. Każde wydarzenie jest niepowtarzalne. Każdy napotkany człowiek warty tego, by go wysłuchać.