12 lutego 2010, 13:52
Stanisław Grzesiuk to niedoceniona wielkość polskiej literatury. A nawet powiem więcej. Jeden z rzadkich fenomenów całej literatury światowej. Publiczność zna go głównie jako wykonawcę klasycznych wojennych i przedwojennych warszawskich piosenek. Kiedyś słuchała ich cała Polska. Teraz ich staroświecki urok mocno już przygasł. Zmieniła się muzyka i zmieniły się czasy. Natomiast książki Grzesiuka, dziwna rzecz, nie tylko nie pokrył kurz, ale wręcz przeciwnie. Wydają się nabierać nowej mocy. Wpisywać w najbardziej aktualne dyskusje. Odpowiadać na najbardziej palące dylematy. I to mimo że minęło tyle lat i tyle się wydarzyło po drodze rewolucji w naszym postrzeganiu historii i świata.
Fenomen Grzesiuka polega na tym, że był człowiekiem teoretycznie zupełnie do pisania nie przygotowanym. Pochodził ze społecznych nizin. Wychowała go ulica. Nie odebrał żadnego humanistycznego wykształcenia. Owszem, dużo czytał, ale głównie pracował fizycznie. Można powiedzieć, że był tym, na kogo ludzie pokroju Marka Hłaski jedynie pozowali. On naprawdę cierpiał nędzę, walczył o przeżycie, czasem głową, a czasem pięściami. I tylko czasem brał do ręki mandolinę albo pióro, by snuć niekończące się opowieści o życiu. Był polskim Haskiem. Bardem śpiewającym o twardym, prostym życiu. W kraju, w którym zawsze roiło się od blagierów i idealistów.
„Boso ale w ostrogach” jest zapisem młodości na przedwojennej Czerniakowie. Swoistym manifestem ulicy jako szkoły życia. Ale bez cienia idealizacji. I bez jakiegokolwiek roztkliwiania się nad sobą. Jest to literatura najwyższych lotów, wyrosła pośrodku śmietnika. Ale wcześniejsze o kilka lat „Pięć lat w kacecie” robi dziś wrażenie jeszcze bardziej niezwykłe. To książka z gatunku niemożliwych. Opowieść o tym, jak to warszawski cwaniak, który zawsze i wszędzie jest w stanie sobie poradzić, dostaje się do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Zostaje wciągnięty w tryby potężnego systemu, zorganizowanego wyłącznie w jednym celu: by go zabić, pozbawić godności, upodlić. I odnosi zwycięstwo nad tym systemem. Pokonuje go, bo pozostaje sobą. Wychodzi z niego z wybitymi zębami, wychudzony i z zaawansowaną gruźlicą, ale też szelmowskim uśmiechem na poobijanej twarzy.
Tak jak Hasek, którego nieśmiertelny Szwejk nie dał się w warunkach rozpętanego nonsensu pierwszej wojny światowej, tak Grzesiuk jest tu postacią większą niż życie. Niezniszczalną i niereformowalną, choć przecież najzupełniej prawdziwą. Reprezentuje tę cząstkę polskiego narodu, której nie da się unicestwić. Wszelkiej odgórnej opresji przeciwstawia wrodzoną twardość, spryt, pragmatyzm, chwilami cynizm i niezłomną wolę przetrwania. Mądrość wywiedzioną z życiowego doświadczenia i jedyny w swoim rodzaju, prosty kodeks moralny. Są w nim zasady takie jak „nigdy nie bij słabszego”, „reaguj, gdy widzisz że dzieje się komuś krzywda”, ale także „w pierwszej kolejności myśl o sobie” i „jak cię ktoś uderzy, to mu oddaj mocniej”. Grzesiuk jest zaprzeczeniem jakiegokolwiek romantyzmu, jakiejkolwiek donkichoterii. Nie wierzy w Boga, nie uznaje władzy i autorytetów. Wyznaje zasadę, że w razie czego nikt ci nie pomoże. Samemu musisz walczyć o swoje.
Dzięki temu jego książka jest zupełnie inna niż cała obszerna skądinąd obozowa literatura. Opisuje horror, ale nie ma tutaj rezygnacji. W zasadzie paradoksalnie można ją nawet nazwać książką z gruntu optymistyczną. I to pomimo tego, że ukazuje wydarzenia potwornie smutne i nieprawdopodobnie chwilami tragiczne. Grzesiuk patrzy na ludzi wokół, którzy są mordowani, bici i męczeni. Pojawia się w nim współczucie, ale to współczucie nigdy nie przechodzi w rozpacz. Dominuje energia, żeby to wszystko jakoś przetrwać. Że życie to rodzaj gry. Fakt, że w danej chwili dostaliśmy najgorsze karty i stojący nad nami capo ma w ręce kij, a my nie mamy nic, nie oznacza, że należy się poddać. Trzeba walczyć do upadłego. Oszukiwać, kłamać, stłumić w sobie dumę, nie pokazywać, co się naprawdę myśli.
Jest Grzesiuk w tej swojej postawie wobec życia swoistym anty-Konradem i anty-Hamletem. Jest postawieniem na głowie zasad politycznej poprawności. Graniem na nosie wszelkiego rodzaju intelektualnemu rozprawianiu o życiu przy kawiarnianym stoliku. Jest prostym człowiekiem, ale nigdy nie chamem. Jest hardy, ale nie jest ignorantem. Ma swój honor, którego będzie bronił do końca, ale nie w sposób samobójczy. Dzięki tej filozofii jest gotowy przyjąć wszelkie razy, przejść przez piekło i dalej chodzić z podniesioną głową. I cała książka jest właśnie taka. Prosta, jasna, pisana z obłędną szczerością, bez cienia choćby udawania. Niby wyczyszczona z wszelkich górnolotności, a przecież cudownie napędzana jakąś wewnętrzną energią. Co to za energia? Pęd ku życiu? Przekonanie o tym, że istnieją reguły niemożliwe do zachwiania? Że człowieka nic nie złamie? Pewnie wszystko to po trochu.