Crazy Heart (2009, reż. Scott Cooper)
24 lutego 2010, 10:18
Jeff Bridges to jeden z najbardziej niedocenianych aktorów amerykańskiego kina. Jest mistrzem ról, których nikt nie zauważył. Tak było najpierw w przypadku „Fisher Kinga” (1991), a następnie „Big Lebowskiego” (1998). Jako jeden z nielicznych potrafi grać na cienkiej granicy między dramatem i komizmem, łączyć skrajne przeciwieństwa. Mimo to mam wrażenie, że nigdy nie udało mu się awansować do aktorskiej pierwszej ligi. Być może dlatego, że w przeszłości zdażały mu się także role zadziwiająco słabe i bezosobowe, których z litości tu wymieniać nie będę. Od pewnego czasu Bridges znajduje się w wyśmienitej formie. Nawet z roli drugoplanowej w komedii potrafi zrobić małe arcydzieło. Tak jak w „Iron Manie” i „How to Lose Friends & Alienate People” (2008). W 2009 roku zdążył już zagrać w “The Men Who Stare at Goats” kreację, która była bliska doskonałości.
Za „Crazy Heart” dostał Złoty Glob i nagrodę Los Angeles Film Critics Association. Niedługo zapewne otrzyma za nią Oskara. I to nie tylko dlatego, że Akademia Filmowa uwielbia tego rodzaju powroty po przejściach, ale przede wszystkim dlatego, że to istotnie kreacja najwyższego lotu. Czy najwybitniejsza w dotyczasowej karierze Bridgesa? Być może. Na pewno najbardziej dojrzała i najlepiej mieszcząca się w kategorii tych, które najczęściej się za oceanem nagradza. Bridges gra tutaj podstarzałą gwiazdę muzyki country, alkoholika i życiowego rozbitka, który po latach sukcesów wędruje po Ameryce, grając do przysłowiowego kotleta. Gdy go widzimy znajduje się na równi pochyłej. Nie ma grosza przy duszy, a co ważniejsze celu, by kontynuować własną egzystencję. Jest sam, nie ma przyjaciół, gardzi sobą i tym co robi. Zegar biologiczny nieubłaganie tyka, a ustawicznie katowany organizm pomału odmawia posłuszeństwa.
W tym momencie poznaje on znacznie młodszą od siebie kobietę, która staje się szansą na prawdziwą miłość. Namiastką tego, co kiedyś stracił, czyli normalnego domu, zwyczajnego życia. Dla Bad Blake’a to jakby ostatni dzwonek. Uświadamia on sobie, że tej drogi, którą wybrał kiedyś, nie da się już dalej kontynuować. Chce się zmienić, znów zacząć żyć dla kogoś, znowu czuć czyjąś wspierającą dłoń na ramieniu. Tyle że odmiana nie jest łatwa. Kobieta ma małego synka, a to czyni ją ostrożną wobec deklaracji czynionych przez starego, notorycznego grzesznika. Zwłaszcza że ten grzesznik wciąż postaje pijakiem, a owa odmiana wydaje się dalece niewystarczająca. Potrzebny jest wstrząs, by zmienił się naprawdę. Być może by zrozumiał wszystko do końca, musi jeszcze raz wszystko stracić.
Film jest debiutem reżysera Scotta Coopera. Nie jest to arcydzieło, ale utwór wysokiej klasy. Stylowy i inteligentnie posługujący się schematami. Spokojnie można go postawić w jednym szeregu z podobnych w istocie „Walk the Line” sprzed kilku lat, opisującym burzliwe dzieje Johnniego Casha. Problemy, które ukazuje to problemy bardzo amerykańskie. Dobrze umiejscowione na mapie współczesnych debat i kompleksów. Czyli z jednej strony pochwała rodziny, tradycyjnych więzi międzyludzkich, z drugiej poczucie winy za ich niszczenie w trakcie pogoni za amerykańskim snem o sukcesie. Bad Blake to bohater odarty z własnego mitu. Amerykański superman wymiotujący do ulicznego ścieku. Chwiejący się z przepicia, ale wciąż otoczony nimbem swego rodzaju boskości. Dopiero znalazłszy się na dnie rozumie, ile zła wyrządził po drodze. I że tylko on sam jest w stanie naprawić własne życie. Nawet jeżeli przeszłości naprawić się już nie da.
W zasadzie rola, którą gra tu Bridges nie jest jakby rolą stworzoną dla niego. Zawsze czuł się on lepiej w repertuaże pół-komediowym, tam, gdzie mógł czarować publiczność swym luzem i łobuzerskim uśmiechem. Tutaj natomiast rezygnuje z maski wiecznego kpiarza. To jakby ta sama postać, którą grał od zawsze, ale widziana jedynie od strony negatywnej. Pozbawiona osobistego uroku, stara, zmęczona, świadoma własnej słabości i fizycznej niedoskonałości. Bridges jest tu otyły i brzydki. Chodzi w przepoconej koszuli, z niedomytymi włosami i rozpiętymi spodniami. Jest raczej karykaturą samego siebie. Zaprzeczeniem jakkolwiek definiowanej męskości.
Istotną rolę w filmie odgrywa muzyka. Piękne piosenki, o głębokich słowach, do tego świetnie zaaranżowane i zagrane. Jeff Bridges znakomicie sobie radzi śpiewając i akompaniując sobie przy tym na gitarze. Słuchając go nie możemy się nadziwić, jakiej skali jest to talent. Jak w trakcie swej długiej, zaczętej jeszcze w 1970 roku, kariery potrafi stopniowo odkrywać w sobie coraz to nowe rzeczy. Także Colin Farrell jest wiarygodny w roli młodego ucznia, który zastąpił swego mistrza na pozycji głównej gwiazdy, ale nie zapomina ile mu zawdzięcza. I próbuje podać pomocną dłoń upadłemu przyjacielowi. Farrell wokalnie ustępuje Bridgesowi i ma tutaj rolę w istocie zbyt małą, by można mówić o aktorskim pojedynku, ale to także aktor olbrzymich możliwości. Charyzmatyczny, przystojny, błyskotliwy. Sądzę, że jeszcze wielkie rzeczy przed nim. Zresztą tak samo jak przed Bridgesem.
Dodaj komentarz